piątek, 22 września 2023

Bogini księżyca i śmierci cz. 13

 Artemis z trudem przełknęła ślinę, czując jak paznokcie napastnika drapią jej skórę. Krew śmiercionośnego kapała bogini na twarz i kolejne krople spływały po niej na włosy oraz szyję. Mimo to nie przestawał się uśmiechać, choć jego towarzysz stojący ponad nimi zachował całkowitą powagę.

– Trafiła nam się bliźniaczka – mruknął ten drugi rzeczowym tonem.

– Będą z nas zadowoleni – stwierdził śmiercionośny, któremu strzała sterczała z szyi. Potem pochylił się tak, że jego usta znalazły się ledwie kilka centymetrów od Artemis. – Teraz jesteś nasza.

Bogini nadal nie podjęła decyzji. Wahała się przed użyciem swoich mocy i powrotem do boskiego ciała. Obawiała się, że szukanie po omacku nie przyniesie żadnych korzyści. Skoro śmiercionośni panoszyli się po świątyni Wyroczni, marne były szanse, by znalazła którąś z nich. Pewnie ukryły się przed niebezpieczeństwem i czekały, aż bogowie sami uporają się z przeciwnikiem. Artemida nigdy jeszcze nie musiała czuć wstydu za swoje działania. Żal czy zakłopotanie – owszem. Ale nie sądziła, że przyjdzie jej nosić w sercu wyrzuty sumienia za swoją bezradność.

Chcąc, nie chcąc, ktoś musiał w końcu podjąć ryzyko. Zeus nie miał racji. Tej sytuacji nie dało się przemyśleć i zaplanować. Powinni działać.

Artemida wyszczerzyła zęby niczym zwierze i syknęła:

– Należę tylko do siebie.

Śmiercionośny uniósł jeden kącik ust wyżej, przybierając kpiący wyraz twarzy.

– To się okaże.

Z tymi słowami szarpnął Artemidę do góry, stając na wyprostowanych nogach. Bogini z trudem odnalazła stabilne oparcie, a dłoń śmiercionośnego jeszcze mocniej wpiła się w jej gardło. Miała ochotę zmierzyć go spojrzeniem pełnym wyrzutu, ale nie upadła jeszcze tak nisko. Była boginią, do Hadesu! Zamierzała zachować resztki godności, jakie jej pozostały.

– Zwiąż ją – rozkazał poważniejszy z napastników.

Bogini zacisnęła zęby, ale to i tak nie powstrzymało jej przed komentarzem:

– Przecież się nie stawiam.

Jej głos zabrzmiał jak warkot, który najwyraźniej tylko rozbawił trzymającego ją śmiercionośnego. Zapiął dwie obręcze tuż ponad łokciami bogini, przez co musiała nienaturalnie wygiąć plecy i spiąć łopatki. Czuła dyskomfort, ale mimo to zadarła podbródek, jakby ta sytuacja nie robiła na niej wrażenia. Gdy jej oprawca skończył krępowanie, odpowiedziała na jego spojrzenie niewzruszonym wzrokiem. Dopiero wtedy odpowiedział z wyczuwalną kpiną:

– Ale teraz przynajmniej nie skorzystasz ze swoich boskich sztuczek.

Zadbał, by „boskie sztuczki” nie zabrzmiały jak komplement. Niemal wypluł te słowa w twarz bogini, szczerząc zęby w wariackiej parodii uśmiechu.

Artemis miała nadzieję, że ukłucie, które przeszyło jej serce, nijak nie przebiło się na zewnątrz. Zupełnie odruchowo spróbowała sięgnąć po swoją moc – nawet, jeśli w ten sposób mogła stracić szansę na przedostanie się na teren wroga. Po prostu musiała się przekonać, o czym mówił śmiercionośny.

Bo to przecież nie było możliwe. Nie dało się tak po prostu… Nie za pomocą jakichś zwykłych kajdan… Nikt, chyba nawet Zeus, nie mógłby…

Twarz bogini pozostała maską, choć wewnątrz krzyczała nad własną głupotą. Jak mogła myśleć, że tak łatwo przedostanie się w miejsce, w którym ukryli jej brata? A może w ogóle nie tam ją zabierali. Może to wszystko było na nic.

Bo naprawdę nic nie wyczuła. Nie mogła wrócić do boskiej postaci. Najzwyklej w świecie utknęła w tym żałosnym, bezradnym ludzkim ciele. Jakby była niczym więcej tylko śmiertelnikiem.

Spodziewała się, że zastosują jakieś środki ostrożności. Może pilnowałby jej cały oddział albo zamknęliby ją głęboko pod ziemią, by utrudnić wydostanie się na zewnątrz. Liczyła się z możliwością poniesienia wielu ran, tortur i manipulacji. Za nic jednak nie przypuszczała, że byli zdolni do całkowitego pozbawienia jej mocy. Do uczynienia nikim.

Nie przejęła się zbytnio, gdy gęsto otoczył ich czarny jak noc dym. Na krótką chwilę pozwoliła sobie na rozpacz. Powinna była walczyć. Walczyć, zwyciężyć i zmusić ledwie ocalałych do wskazania jej miejsca ukrycia brata. Tak, teraz widziała to jasno, więc dlaczego w świątyni za rozsądne uznała złożenie broni?

Nie miała jednak czasu dłużej się nad tym rozwodzić, bo wtedy czarna mgła się rozwiała, a Artemis odkryła, że nie znajdowali się już w świątyni. Co prawda, zewsząd wciąż otaczał ich kamień, ale nie były to pieczołowicie ciosane bloki i ozdobne kolumny. Znajdowali się raczej w czymś, co przypominało gigantycznych rozmiarów jaskinię. Bogini starała nie gapić się ostentacyjnie na otoczenie, ale szybko zarejestrowała parę istotnych szczegółów. Nigdzie nie było widać wyjścia, za to musieli znajdować się w czymś, co uznać można za główny hol. Sięgał kilkaset metrów w górę i daleko w przód, choć trudno to było określić z powodu nieregularnego kształtu. Patrząc nieruchomym wzrokiem przed siebie, Artemida widziała, że co kilka metrów w górę znajdowały się tarasy i coś, co miało imitować krużganki. Całość wyglądała, jakby była domem dla ogromnej grupy istot. Albo więzieniem, pomyślała trzeźwo.

Jej rozpacz zniknęła w jednej chwili. Gdzieś tutaj musiał być Apollin. Jeśli znajdowała się w domu śmiercionośnych, jego pewnie także tutaj przyprowadzili. A jeśli to było jedynie więzienie, w którym przetrzymywali pojmanych wrogów – tym bardziej miała szansę go odnaleźć. Musiała tylko odkryć, jak ich stamtąd uwolnić.

Śmiercionośny, który wciąż nie odstępował bogini na krok, trącił ją mało delikatnie. Kajdany wpiły jej się w skórę, gdy zacisnęła dłonie w pięści.

– Rusz się – rozkazał oprawca.

Nim zdążyła zareagować na jego słowa, drugi ze śmiercionośnych poszedł przodem. Bez mocy, łuku i z rękoma skrępowanymi za plecami mogła jedynie podążyć za nim. Cały czas jednak trzymała uniesiony podbródek. Była więźniem, jednak nie zamierzała dać się stłamsić. Nie miała pojęcia, skąd wytrzasnęli kajdany, które odebrały jej moc ani, jakimi jeszcze niespodziankami dysponowali, ale to ona była boginią. Żyła wiekami, wiedziała, czym są cierpliwość i siła. Znała wielkość swojego uporu i słynęła z żaru serca. Nie mogła się doczekać, aż oprawcy się na nim sparzą.

Szła bezszelestnie, jak zwykle, podczas gdy śmiercionośni wybijali butami regularny rytm. Poświęciła chwilę na przyjrzenie się uważniej postaci przed sobą. Spokojniejszy i bardziej poważny śmiercionośny miał długie włosy spięte w ciasny koczek. Kilka niesfornych kosmyków wysunęło się z fryzury, nadając mu nieco dzikiego wyglądu. Na plecach niósł szeroki miecz, a jego ramiona, biodra i kręgosłup osłonięte były grubym pancerzem. Resztę stroju stanowił materiał, który na pierwszy rzut oka przypominał skórę – elastyczną i dobrze przylegającą do ciała. Na łokciach, barkach, kolanach i w kilku innych strategicznych miejscach Artemis widziała ostre kolce – nie dość długie, by uszkodzić samego siebie, ale z pewnością przydatne w walce.

Wokół nie dało się dostrzec żadnej żywej duszy. Choć uwagę bogini na chwilę zwrócił ruch cienia gdzieś nad głową to, prócz ich trójki, nikt nie poruszał się kamiennym korytarzem. Zupełnie, jakby świat umarł i zostali tylko oni. Artemida lubiła samotność – spędziła wiele dni bez towarzystwa innych bogów czy nawet swoich wiernych nimf. Nigdy jeszcze nie trafiła w równie martwe miejsce. Bez zwierząt i roślin, które tak uwielbiała.

Nigdzie nie widziała też skrzyżowań, odgałęzień czy innych sposobów na to, by dostać się… gdziekolwiek. Krużganki i tarasy wyrastały nad ich głowami i znikały, ale nie prowadziły do nich żadne schody i drzwi.

Brutalne uderzenie w bark wytrąciło ją z rozmyślań. Obróciła częściowo głowę, żeby zobaczyć, co się stało, a wtedy śmiercionośny syknął:

– Nie zwalniaj.

Na jego twarzy odmalował się pełen dzikiej satysfakcji wyraz. Artemida nie miała najmniejszych wątpliwości, że cały czas podążała tym samym tempem. Nie dała się jednak wciągnąć w żałosne zagrywki. Odwróciła twarz od oprawcy i zacisnęła szczęki, gryząc się w język. Gdzie była Atena, kiedy udowadniała, jak dojrzale potrafiła się zachowywać?

Na myśl o siostrze do Artemidy wróciły rozpacz i zażenowanie własną sytuacją. Atena nie miałaby, czego doceniać. Prędzej powiedziałaby: „A nie mówiłam?”, wskazując jaskinię i całe bagno, w które młodsza bogini się wpakowała.

Bogini zarobiła kolejne szturchnięcie, gdy pierwszy ze śmiercionośnych skręcił nagle w prawo, kierując się wprost na ścianę litej skały. Nie zawahała się nawet sekundy przed podążeniem za nim, ale najwyraźniej jej strażnikowi przyjemność sprawiało znęcanie się nad pojmaną. Strzeliła oczami na boki, szukając jakiegoś przejścia, drzwi, czegokolwiek, do czego mogliby zmierzać. Nie widziała jednak niczego takiego.

I kiedy myślała już, że zaprowadzono ją w ślepy zaułek w formie jakiegoś żartu albo kolejne formy dręczenia, pierwszy ze śmiercionośnych po prostu wszedł w ścianę. Nie zwolnił kroku ani nie wykonał żadnego dodatkowego ruchu. Najzwyklej w świecie przeniknął przez kamień.

Bogini widziała w swoim życiu wiele rzeczy, które można by uznać za niezwykłe albo zapierające dech w piersiach. Zdawała sobie również sprawę z tego, że śmiercionośni posiadali moce, przez które byli zagrożeniem dla jej rodziny. Niezmiennie jednak zastanawiała się, ile tak naprawdę potrafili. Kim byli. I w takich chwilach jak ta pojmowała, że wciąż ich nie doceniała.

Zupełnie odruchowo zawahała się przed wejściem w ścianę za śmiercionośnym. Od spotkania w świątyni i pojmania miała raczej niewiele swobody, ale ceniła sobie możliwość obserwowania otoczenia. Wkraczanie w nieznane, które prawdopodobnie wiązało się z zamknięciem i odcięciem od jakiegokolwiek świata zewnętrznego nie napawało jej żadnym entuzjazmem.

Jakiekolwiek obiekcie ucięło jednak kolejne pchnięcie, tym razem dość mocne, by poleciała wprost na skałę.

wtorek, 25 lipca 2023

Drabble - kolekcja

"Zapomnienie"

Duży, majestatyczny dąb rósł w parku od dziesięcioleci. Dawał schronienie zakochanym kradnącym pocałunki pod jego baldachimem. Stanowił mieszkanie dla rodziny drozdów, która zeszłej wiosny powiększyła się o skrzeczące pisklę. Osłaniał przed wzrokiem dorosłych młodzież, która odpalała swoje pierwsze papierosy i próbowała gorzkiego piwa.

A potem zarządca wyciął stary dąb i posadził kilka wiśni, które miały uatrakcyjnić wygląd alejki. Zakochani przenieśli się na ławkę pod wielką wierzbą, drozdy uwiły gniazdko na pobliskim klonie, a młodzież wyniosła się do innego parku. Wszyscy powoli zapomnieli o poczciwym dębie. I czasem tylko jakiś stary przechodzień uśmiechnął się na myśl o minionych latach jego świetności.

"Jak jest naprawdę?"

Widzę zielone pola i niebieskie chabry wpatrujące się w słońce. A w oddali coś na kształt miasta wypełnionego ludźmi, do których tak tęskniłam. Pragnę biec do nich z otwartymi ramionami oświetlona blaskiem jasnych promieni.

Widzę rzekę, na której kołysze się łódź z ponurym demonem. Metaliczny posmak w ustach przypomina, że nadszedł czas zapłacić za czas, za smutki, za uciechy.

Widzę kręgi i białą różę skrywającą majestatyczną postać na tronie. Chcę iść do światła, ale nogi mam skute lodem.

Widzę wreszcie ciemność, w której jest wszystko i nie ma też nic.

A jak jest naprawdę?

Nie wiem.

Tam jeszcze nie byłam.

"Brzmię"

Oparłam łokcie o balustradę balkonu i zapatrzyłam się na opustoszałą niemal ulicę. Głowa bolała mnie w miejscach, w których uciskał ją diadem. Miałam ochotę zdjąć go i rzucić pod koła dorożki lokalnego wróżbity. Stary łgarz nie umiał nawet przewidzieć, z której strony wstanie słońce, ale jakimś cudem zbijał fortunę na swoim fachu.

Na zgaszonej latarence przysiadła wrona i zaskrzeczała głośno. Opuściłam głowę, przez chwilę obserwując, jak czarny aksamit sukni zlewa się z mrokiem zimowej nocy. Wyglądałam, jakby cienie usiłowały mnie pochłonąć, ukryć w swojej bezdennej otchłani.

Tu jest bezpiecznie, obiecywały.

Mrok nie był jednak wiele lepszy od wróżbity.

Zapaliłam latarenkę.

🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰

Dla niewtajemniczonych: drabble to utwór literacki o dokładnej długości 100 słów. A wg starej dobrej Wikipedii jego celem jest "zwięzłość, testująca zdolność autora do wyrażania ciekawych i znaczących pomysłów na ograniczonej przestrzeni"

Dobry sposób na trenowanie umiejętności i zabawę słowem. Rzadko praktykuję, ale na Opowi.pl regularnie pojawiają się ciekawe konkursy, więc i ja spróbowałam swoich sił.

wtorek, 4 lipca 2023

Bogini księżyca i śmierci cz. 12

Artemida bywała w gorącej wodzie kąpana, ale nie należała do głupich. Najpierw przeniosła się w kilka nieznaczących miejsc, by wreszcie dotrzeć w okolice Wyroczni. A nawet wtedy zostawiła sobie spory kawałek do przejścia, w razie gdyby komuś udało się jednak wyśledzić kolejne przeskoki.

Teren był górzysty, a roślinność rosła zupełnie inna niż w jej rodzinnych okolicach. Przed wyruszeniem przez porośnięte drzewami i krzewami zbocze przyłożyła dłoń do ziemi, aby przywitać się ze wszystkimi żyjącymi stworzeniami. Czuła wyraźnie ich energię. Bez problemu zyskała też świadomość, że nie była jedyną istotą boskiego pochodzenia, która kroczyła tymi terenami w ostatnim czasie. Odetchnęła głęboko. Czyżby Hera?

Pokonanie ostatniego odcinka trasy zajęło jej trochę czasu, ale wreszcie stanęła na progu budowli, której majestat wprawiał w osłupienie. Gdyby Artemis miała wskazać jedno miejsce, w którym czuła się mała i nieznacząca, wbrew pozorom nie byłby to Olimp. Pałac jej rodziny potrafił onieśmielać, a gniew ojca przyprawiał o całkiem naturalne instynkty, ale z tym umiała sobie poradzić. Zbyt długo kroczyła tymi ścieżkami.

Nie, tak naprawdę od zawsze przerażały ją wizyty w kaplicy Wyroczni. To miejsce miało energię, która przytłaczała. Śmiertelnicy z domieszką boskiej krwi mogli wyczuć jej słabe echo – jednych ono skutecznie odstraszało, natomiast innych przyciągało swoją kuszącą wonią. Ci, którzy dotarli na miejsce, byli przekonani, że Wyrocznia przedstawia im prawdy objawione przez bogów. Jednak to była tylko jedna strona medalu. Bogowie rzeczywiście decydowali, co Wyrocznie mogły przekazywać śmiertelnikom – nie oni jednak widzieli te losy. Stanowili raczej… zaporę, która powstrzymywała Wyrocznie przed wyjawieniem zbyt wiele. Sami musieli zwracać się do nich, aby zobaczyć więcej niż byli w stanie ze szczytu Olimpu.

Artemis czuła więc respekt, przemierzając puste i szerokie korytarze kaplicy. Na miejscu z powrotem przybrała ludzką postać – w razie, gdyby natrafiła na zbłąkanego śmiertelnika, który chciałby dowiedzieć się, czy osiągnie bogactwo albo stanie się sławnym muzykiem. Ich pytania bywały doprawdy śmieszne i nieistotne. 

Kroki bogini niosły się echem w korytarzu - przemykały między potężnymi dla śmiertelnika filarami, odbijały się od gładkich ścian i docierały aż po unoszący się wysoko nad głową sufit. Artemis potrafiła kroczyć całkowicie bezgłośnie, ale nie w tym budynku. Tutaj jej obecność nie mogła umknąć uwadze Wyroczni. Od chwili, w której przekroczyła próg, wiedziała, że zdają sobie sprawę z obecności bogini. 

Z zewnątrz wydawała się całkiem niewzruszona i pewna, ale w piersi serce waliło jej mocniej niż chciałaby to przyznać. Winą za to obarczała słabe ludzkie ciało i jego odruchy. Im dłużej bogowie przebywali w takiej formie, tym bardziej ulegali jej ograniczeniom i przyzwyczajeniom. Zeus zawsze potępiał tych, którzy zbyt chętnie porzucali boskie oblicza, choć - jeśli Artemis miałaby być szczera - sam nie był w tym wcale lepszy. 

Gdy wreszcie dotarła do obszernej komnaty otoczonej szeregiem kolumn, zatrzymała się w jej progu. Przed nią na podwyższeniu znajdowała się misa na podwyższeniu, która napełniała się wodą i ukazywała przyszłość na życzenie Wyroczni. Musiała wypić ją, a następnie zająć miejsce na trójnogu, który Artemida widziała w tylnej części komnaty. Wtedy osoby, które były godne otrzymania przepowiedni, mogły usłyszeć odpowiedzi na swoje pytania. 

Wszystko wyglądało całkiem zwyczajnie. A jednak bogini czuła, że coś jest nie w porządku. 

Rozejrzała się jeszcze raz i wtedy dostrzegła, że pochodnie nie zapłonęły po jej wejściu. Pozostały zimne i nijakie, niby uchwyty na wierzchnie odzienie. Panujący wokół półmrok był klimatyczny, ale nie miał nic wspólnego z miejscem, które Artemida pamiętała z poprzednich, nielicznych wizyt. 

Rozszerzyła nozdrza, wdychając powietrze głęboko w płuca. Czuć było słabą woń spalenizny i aromat owoców, których kosze zawsze stały niedaleko trójnogu. Tyle, że tym razem pomieszczenie było całkiem puste. Zupełnie, jakby Wyrocznia zabrała swoje rzeczy i zniknęła.

Artemida sięgnęła po łuk i rozstawiła nieco nogi. Wyrocznia nigdy z własnej woli i bez polecenia Zeusa nie opuściłaby swojej świątyni. Istniał malutki ułamek szansy, że od opuszczenia przez boginię Olimpu, jej ojciec wydał takie polecenie, ale Artemis nie wierzyła w takie zbiegi okoliczności. 

Zrobiła ostrożny krok do przodu, nie przestając węszyć i rozglądać się naokoło. 

Nagle wszystkie włoski na jej ciele stanęły dęba.

Nie była sama. 

- Wyrocznio? - odezwała się cicho, a jej głos i tak odbił się echem od ścian. 

Nikt nie odpowiedział. Artemida poprawiła uchwyt na łuku i spięła mięśnie pleców, szykując się do wyjęcia strzały. Zrobiła kolejny krok, a podeszwy jej butów zaszurały o podłogę. 

Wtedy powietrze przeciął świst, który w ostatniej chwili ostrzegł boginię przed nadlatującym ostrzem. Odchyliła się i jednocześnie naciągnęła strzałę na łuku, celując w miejsce, z którego wyrzucono broń. W kącie sali zalegały gęste cienie i Artemida posłała pocisk prosto w nie. Wtedy czerń na ułamek sekundy rozstąpiła się, jakby przepuszczała strzałę i znów scaliła w jedność. 

Artemis bez namysłu wystrzeliła w tamtym kierunku kolejne dwa pociski, ale oba przepadły. Zbierała się właśnie, żeby skoczyć w ciemność i bezpośrednio skonfrontować się z przeciwnikiem, gdy za jej plecami rozległ się kolejny ledwie słyszalny dźwięk. Tym razem nie była to jednak broń. Bardziej jakby... nieznaczny ruch powietrza, który zauważyć można jedynie w pełnym skupieniu. 

Bogini instynktownie obróciła się i strzeliła z łuku, a potem odskoczyła w stronę wejścia do sali, w razie gdyby cienie postanowiły ponownie zaatakować. 

Grot strzały drasnął krawędź kolejnego cienia i na chwilę w samym jego środku zmaterializowała się blada postać o nieco szarawej cerze. Miała twarz wykrzywioną złością i bólem, ale jak tylko dostrzegła spojrzenie Artemis, uśmiechnęła się z wyższością. Bogini mimowolnie poczuła ukłucie niepokoju. Ilu ich tu jest? Z jednym poradziłaby sobie łatwo. Nawet z dwojgiem miałaby szanse, choć nie tak duże, jakby sobie tego życzyła. Jeśli jednak w sali znajdowali się kolejny śmiercionośni, była w poważnych tarapatach.

Tyle, że nie byłaby sobą, gdyby okazała to choćby jednym drgnięciem powieki. 

Nie czekała, aż postać znów stanie się cieniem i wystrzeliła kolejną strzałę. Śmiercionośny uchylił się, ale wtedy wypuściła kolejną i jeszcze jedną. Pierwszą z nich jakimś cudem zdołał odbić. Druga dosięgła celu i zatopiła się w barku postaci, która zawyła z bólu. Dopiero wtedy Artemis przypomniała sobie śmiercionośnych, którzy zaatakowali jej dom. Tamci byli dobrze uzbrojeni - ich stroje stanowiły ochronę przed boską bronią, a przy tym zapewniały pełnię ruchów niezbędną w walce. Ta postać natomiast właściwie częściowo stała przed nią naga - ciężkie pasy skóry ciągnęły się od bioder aż po kostki, tworząc coś na kształt spodni, ale poza tym śmiercionośny pozostawał nieodziany. 

Dlaczego?

Nim wpadła na jakąkolwiek teorię, uświadomiła sobie, że w sali wciąż przebywał też drugi napastnik. Choć raczej przypomniało jej o nim drganie powietrza, kiedy ten ruszył w jej kierunku. Nie zawracała sobie głowy naciąganiem strzały - zamachnęła się szybko i uderzyła tak, że gdyby przeciwnik był cielesny, powaliłaby go jednym ciosem w punkt między barkiem a szyją. Łuk przepłynął jednak przez cienistą postać i zarył o posadzkę. Napastnik nie tracił czasu i uderzył boginię w pierś. Zachwiała się i z trudem utrzymała równowagę, ale wykorzystała moment, w którym znów przybrał fizyczną postać i z impetem szarpnęła łuk w górę.

Ostra jak brzytwa cięciwa wpiła się w ciało śmiercionośnego, który zawył zupełnie tak, jak wcześniej jego towarzysz. 

Bogini nie miała czasu cieszyć się małym zwycięstwem, bo postrzelony napastnik skoczył na jej plecy, próbując wytrącić kobiecie łuk z rąk. Gdy upadała, obróciła się nieznacznie, amortyzując zderzenie z podłogą i dostrzegła, że z jego barku wciąż sterczała strzała. Mocno poczuła uderzenie, ale nim postać zdematerializowała się, bogini szarpnęła za brzechwę, rozdzierając ciało przeciwnika. Ten, pod wpływem jej gwałtownego gest, znalazł się ledwie kilka centymetrów od twarzy Artemidy.

Jego gorący oddech owionął jej policzek. 

 - Czego tu chcecie? - syknęła.

Oblicze śmiercionośnego wykrzywiał ból, ale mimo wszystko udało mu się ponownie uśmiechnąć.

- Krwi - odparł, nieznośnie przeciągając ten jeden wyraz.

- Mogę ci jej trochę utoczyć, jeśli chcesz.

Z warknięciem szarpnęła strzałę raz jeszcze, aż ta wyskoczyła z ciała śmiercionośnego. To wystarczyło, żeby zetrzeć mu z twarzy głupi uśmieszek. Zaraz potem uderzyła nią ponownie, tym razem celując w kark. Grot zanurzył się w ciele z satysfakcjonującym mlaśnięciem. Czarna jak noc krew trysnęła z rany, ale Artemida ledwie zwróciła na nią uwagę. 

Śmiercionośny zacisnął palce na jej gardle, nawet nie próbując odepchnąć atakującej go ręki. Wyszczerzył na nią małe, ostre ząbki. 

 - Ciekawe, jak długo będziesz taka mądra.

Bogini wiedziała, że zwykłe duszenie nie mogło jej zagrozić - nawet w ciele śmiertelnika. Było jednak na tyle nieprzyjemne, że szarpnęła się i poruszyła strzałą. 

Wtedy czyjaś noga odkopnęła jej rękę i przycisnęła boleśnie do ziemi. Krótki strzał oczami pozwolił bogini ocenić sytuację. Jeden napastnik właściwie na niej leżał, nie dając się podnieść i skutecznie utrudniając normalne oddychanie. Drugi z kolei stał nad nimi, przyglądając się Artemidzie z zainteresowaniem.

- Mina jej zrzednie, gdy dołączy do reszty - wyrzucił z siebie z niekłamaną pewnością.

Artemida nienawidziła tego, że tak osłabła. Gdyby była w pełni sił, w życiu nie pozwoliłaby sobie na tak słabą walkę. Walkę? Mało nie prychnęła lekceważąco. Jakby Apollin ją zobaczył, nawet nie powstrzymywałby kpiącego śmiechu. 

Nie chciała korzystać z boskiej postaci zbyt często. Nie tylko dlatego, że śmiercionośni łatwiej wyczuwali tę część jej osobowości. Wolała też uniknąć sytuacji, w której jednak któryś z bogów postanowiłby ją odnaleźć. Tym razem z pewnością zakneblowaliby ją i zamknęli w miejscu, z którego nijak by się nie wydostała. A to oznaczałoby koniec poszukiwań brata. 

W takiej formie jednak mogłaby sprawniej walczyć ze śmiercionośnymi. Ba, pewnie chociaż udałoby jej się uciec.

Tyle, że tym razem Artemida nie była pewna, czy zamierzała to robić. Przecież chciała dotrzeć do miejsca, w które śmiercionośni zabierali schwytanych bogów. Dużo wygodniej byłoby dostać się tam bez pięści zaciśniętej na szyi, ale... jeśli nie miała innej możliwości, czy warto było tracić dobrą szansę?

piątek, 2 czerwca 2023

Bogini księżyca i śmierci cz. 11

Zmrok zapadł szybciej niż Artemida by sobie tego życzyła. Nie bała się ciemności – w końcu była boginią księżyca – ale nadejście nocy przypominało tylko o nieuchronnie uciekającym czasie. Musiała też przyznać, że sytuacja nie przedstawiała się w najjaśniejszych barwach. Straciła większość broni. Nie miała żadnego tropu. Była sfrustrowana, a przez to i zmęczona, chociaż fizycznie potrafiła przetrwać dużo więcej niż zwykły śmiertelnik.

Powinna poszukać jakiegoś miejsca na nocleg i chociaż trochę odpocząć, żeby zregenerować siły oraz odświeżyć głowę – wiedziała o tym doskonale. A jednak nie potrafiła się do tego zmusić. Zeus nie zamierzał wyruszyć na poszukiwanie Apolla. Nie bez znalezienia planu, który będzie całkowicie bezpieczny dla reszty rodziny. A to mogło potrwać, zwłaszcza przy braku umiejętności bogów do kontroli czasu.

Las pogrążał się w coraz bardziej nieprzeniknionej ciemności.

Artemis zanurkowała pod nisko opuszczoną gałęzią i odgarnęła kilka krzewów, przeciskając się cały czas do przodu. Parła przed siebie, niezdolna do tego by przyznać, że jest bezsilna. Nie miała pojęcia, dokąd się udać. A jednak odnosiła wrażenie, że zatrzymanie się byłoby równoznaczne z rezygnacją. A do tego nie mogła dopuścić. Musiała odnaleźć brata. Musiała.

Szybkim krokiem przemierzała więc ścieżki, polany i knieje, usiłując dostrzec cokolwiek, co wskazałoby jej odpowiedni kierunek. Śmiercionośni rozpływali się we mgle niczym cienie, ale to niemożliwe, by nie zostawiali po sobie żadnych śladów. Było ich tak wielu. Musieli mieć kryjówkę, miejsce, w którym przetrzymywali jej brata. Artemis wyszczerzyła zęby w niemym warknięciu. Zapłacą jej za to, co zrobili.

Sowa zahuczała nad głową bogini. Było już naprawdę późno. Artemida podejrzewała, że pozostali bogowie wiedzieli już o jej niesubordynacji. Zeus musiał być wściekły. Nie obawiała się jednak jego reakcji – jeszcze nie teraz. Skoro był zbyt przerażony, żeby wyruszyć na poszukiwania porwanego Apolla, na pewno nie ruszyłby za nieposłuszną córką. Starcie z ojcem mogła więc swobodnie odłożyć na późniejszy czas. Zresztą, gdy bezpiecznie wróci z bratem, Zeus nie będzie mógł się złościć.

Krążyła już od wielu godzin - a przynajmniej tak wnioskowała z obserwacji otoczenia. Na Ziemi łatwiej jej było oceniać upływ czasu, a jednak i tak nie była w tym najlepsza. Jak długo jej brat pozostawał w niewoli? Co z nim robili? Odnosiła wrażenie, jakby cały jej umysł opustoszał, pozostawiając jedynie te dwie myśli, które odbijały się od siebie, doprowadzając ją do szału. Była boginią, do trzech Eryni! 

       Ze złością sięgnęła po zawieszony na plecach łuk i zamachnęła się nim na stojące w pobliżu
drzewo. Biedna brzoza nie miała najmniejszych szans - wąski pień uległ boskiemu drewnu i pękł w pół, wydając koszmarny trzask. Hałas przetoczył się po lesie, płosząc wszystkie znajdujące się niedaleko zwierzęta. Artemida przez chwilę przyglądała się uciekającym zającom i odlatującym pospiesznie ptakom. Na kilka długich sekund zapanował chaos, który milkł w miarę, jak zwierzęta się od niej oddalały. Bogini westchnęła, opuszczając rękę z łukiem. 

Musiała pomyśleć. Powinna się skupić, ale strach o najbliższą jej sercu istotę nie pozwalał na rozwagę. 

I właśnie dlatego bogini znów ruszyła przed siebie. Wiedziała, że prędzej czy później las się skończy, a ona nie miała żadnego celu. Póki co mogła jednak pozwolić sobie na wyładowanie emocji, które gromadziły się sukcesywnie przez dziesiątki lat. 

Może powinna udać się do Wyroczni. Przy okazji zdołałaby zorientować się, czy Hera w ogóle do niej dotarła. Poza tym, jeśli bogini, zgodnie z obawami Zeusa, rzeczywiście zaginęła, istniały marne szanse, by thanásima oczekiwali drugiego z nich w tym samym miejscu. To nie był sposób działania ojca. I właśnie dlatego miał szansę się powieść. 

Artemis natychmiast obrała właściwy kurs. 

W jej głowie mimowolnie pojawiło się wspomnienie porzuconego śmiertelnika. Jak sobie radził? Był niezłym piechurem jak na człowieka, a śmiercionośni nie mieli powodu, aby mu zagrażać. Nie miała więc żadnych powodów, aby dłużej się nim przejmować. Właściwie nigdy nie powinna była zacząć. 

A jednak nie chciał całkiem się ulotnić w tłumie innych nieznaczących twarzy, które napotykała na swojej drodze przez stulecia. Artemis nie miała czasu się na tym skupiać, ale jak każdy bóg wiedziała, że taki obrót spraw mógł nie być jedynie dziełem przypadku. Zresztą, nic nie było. Losy wszystkich istot niższego szczebla zapisane były na kartach niebios. Jej własne na krótko splecione zostały z przypadkowym śmiertelnikiem, ale dziwne przeczucie powodowało, że bogini czuła się jeszcze bardziej nerwowo.

Wkrótce dotarła do krańca lasu, przemknęła przez niewielkie miasteczko i znów zanurzyła się we wszechobecnej zieleni. Była wdzięczna za zapadnięcie zmroku, bo na ulicach nie spotkała ani żywej duszy. Nie potrzebowała kolejnych komplikacji ani spowolnień, a chociaż ludzie w jej mniemaniu byli nawet mniej istotni niż zwierzęta, miała szacunek do tego, co wypracowali razem z resztą Olimpu. 

Ludzkie ciało nie pozwalało na pokonywanie kilometrów w ułamkach sekund, więc droga nieco się dłużyła, ale Artemida nie zamierzała kusić losu. Skoro śmiercionośni potrafili wytropić ją w takiej postaci, powrót do boskiej formy byłby niczym włączenie radaru, odpalenie racy i uruchomienie syren jednocześnie. 

Musiała wytrwać. Wyrocznia nie znajdowała się znowu aż tak daleko. Trzy dni. Powtarzała sobie w głowie. Zazgrzytała zębami. Tylko, jeśli będę przejmować się ograniczeniami ludzi. Zmrużyła oczy, uśmiechając się groźnie. Przecież nie mogła umrzeć z wycieńczenia, a odzyskanie Apollina było warte każdej ceny. 

Wtedy właśnie go poczuła. Lekki podmuch chłodnego, wieczornego wiatru przyniósł ze sobą zapach, który zupełnie nie pasował do tego lasu. Był niczym swąd spalenizny zmieszany ze słoną morską wodą i czymś ziemistym, czego nie potrafiła do końca określić. Pociągnęła mocno nosem, aż nowy zapach całkiem wypełnił jej płuca. Przy kolejnym wdechu woń była dużo słabsza, jakby rozwiana. Bogini zgrzytnęła zębami. Obserwowali ją. Śmiercionośni byli w pobliżu i kontrolowali każdy jej krok. Pojawiali się i znikali, jakby grali z nią w kotka i myszkę. Jakby bardziej bawiło ich dezorientowanie wroga, zamiast szybkie i skuteczne pozbycie się go.

Artemida była doskonałą łowczynią. Wiedziała, że w rzeczywistości thanásima chcieli ją zmęczyć, zdezorientować, aby ostatecznie stała się słabym przeciwnikiem. Długie kilometry pokonywane na ludzkich nogach z pewnością w jakimś stopniu działały wycieńczająco – zwłaszcza dla kogoś tak niecierpliwego jak bogini. Zanim dotarłaby w ten sposób do Wyroczni, nerwy miałaby w postronkach, a jej zdolność logicznego myślenia całkiem ustąpiłaby pragnieniu zemsty i wymierzenia kary. Na to tylko czekali.

Do Hadesu z ostrożnością!

Ledwie chwilę później przez las przetoczyła się potężna fala energii, którą wyczuć mogły wszystkie zwierzęta i ludzie z krwi boskiej – a tej, co nie było żadną tajemnicą, Zeus oddał całkiem sporo. Artemida wiedziała, że jej przemianę z łatwością odkryć mogli też inni bogowie oraz thanásima. Uśmiechnęła się groźnie. Niech spróbują mnie zatrzymać.

środa, 31 maja 2023

Jaskółka 🕊️

       – Nie ma opcji. Już ja znam takie sytuacje. Oglądam filmy, czytam książki i nie…

Adam ze sceptyzmem uniósł brew.

– Okay. Ale widziałem filmy – poprawiłem się. – Ktoś dostaje kopa od losu i jest obrażony na cały świat. A to w dodatku jakaś rozpieszczona gówniara, którą…

– Czekaj, żebym dobrze zrozumiał. – Adam przyłożył palce prawej dłoni do głowy, jakby intensywnie musiał się zastanowić. – Odrzucasz ofertę pracy, bo naoglądałeś się filmów?

Nie miałem pojęcia, co na to odpowiedzieć. Adam odetchnął głęboko i bez słowa ruszył do furtki, a potem zatrzymał się, żeby rzucić przez ramię:

– Zastanów się, naprawdę świetnie płacą.

I zniknął za płotem.

Zacisnąłem szczęki, wpatrując się w porzucony sprzęt do ćwiczeń. Potrzebowałem forsy. I to bardzo. A praca w lokalnym sklepie opłacałaby się tylko, jeśli bym z niej nie wychodził. Szlag.

– Adam! Zaczekaj!

***

Dom z zewnątrz wyglądał dokładnie tak, jak mogłem przypuszczać: duży, otoczony ogrodem i z całkiem nowym samochodem na podjeździe. Rodzice Adama mieli podobny, więc po ich znajomych nie spodziewałem się niczego innego. My mieszkaliśmy we czworo w starej kamienicy ze zrzędliwym staruszkiem za ścianą. Nie należeliśmy do najbiedniejszych, ale sporo dałbym za brak konieczności dzielenia sypialni z młodszym bratem.

Córka właścicieli domu, przed którym sterczałem od pięciu minut, zdecydowanie nie miała tego rodzaju problemów. Adam wspominał zresztą, że rodzice zapisali ją do liceum na drugim końcu miasta tylko dlatego, że miało lepsze wyniki od lokalnego. Zapowiadały się niezłe wakacje.

Zdławiłem w sobie chęć wzięcia nóg za pas i zadzwoniłem do bramy, która odpowiedziała buczeniem oczekiwania na odpowiedź. Po chwili w głośniku rozległ się damski głos:

– Tak, słucham?

– Eee… Dzień dobry. Przyszedłem w sprawie pracy.

– Ach, oczywiście! Bardzo pro…

Pisk towarzyszący automatycznemu otwieraniu bramki zagłuszył resztę odpowiedzi. Pchnąłem furtkę i kilka kroków później znalazłem się na schodkach. W drzwiach wejściowych stanęła kobieta około pięćdziesiątki.

– Ty musisz być Leo, przyjaciel Adama – odezwała się na powitanie. Zrobiła krok, gestem zachęcając do wejścia. – Chodź, porozmawiamy o konkretach.

Te nie były szczególnie skomplikowane. Miałem zjawiać się w jej domu trzy razy w tygodniu, żeby zabierać córkę kobiety do ośrodka rehabilitacyjnego. A ponieważ studiowałem fizjoterapię, oczekiwano, że w dwa inne dni będę przychodził i ćwiczył z dziewczyną osobiście. Kobieta z wyraźnym niezadowoleniem wyjaśniła, że córka miała wypadek na motocyklu i konkretnie połamała sobie kość piszczelową. Przełknąłem nerwowo ślinę, ale niczego nie skomentowałem. Chwilowo wciąż poruszała się na wózku, ale oczekiwano, że wkrótce przerzuci się już na kule. Tak naprawdę miałem więc być szoferem, opiekunem i rehabilitantem przez jakieś dwadzieścia godzin w tygodniu. W głowie już obliczałem, czy dałoby radę pogodzić to z pracą w sklepie albo rozwożeniem pizzy.

– Skoro wszystko jasne, może chciałbyś poznać Sarę?

Tego momentu obawiałem się najbardziej. Nie wypadało jednak oponować – zresztą chciałem jak najszybciej mieć to za sobą. W końcu nie musiałem lubić tej dziewczyny, więc nawet gdyby faktycznie okazała się rozpieszczoną i naburmuszoną nastolatką, wystarczyło, żebym wypełniał zadania zlecone przez jej matkę.

Podążyłem więc za kobietą na taras oddzielony od domu dużymi, przeszklonymi drzwiami. Moja świeżo upieczona podopieczna półleżała na leżaku z nogą od stopy aż po kolano w gipsie. Na zewnątrz mocno grzało słońce, więc podejrzewałem, że wrażenia musiały być mało przyjemne, ale dziewczyna nie wyglądała na niezadowoloną. Miała przymknięte oczy, a na uszach słuchawki, dlatego nawet nie zauważyła, gdy się zbliżyliśmy. Nieznacznie kołysała głową, przez co ciemne włosy podskakiwały do rytmu.

Kobieta pochyliła się nad córką i dotknęła jej ramienia. Dziewczyna drgnęła nerwowo i otwarła oczy, a gdy dostrzegła matkę westchnęła ni to z irytacją, ni z ulgą. Zsunęła jedną słuchawkę.

– Co jest?

– Chciałam ci kogoś przedstawić. – Kobieta wskazała mnie ręką. – To Leo, twój nowy opiekun.

Dziewczyna spojrzała na mnie tylko przelotnie, po czym znów zwróciła się do matki.

– Przecież powiedziałam, że nie potrzebuję pomocy.

– Sara, nie zaczynaj – ostrzegła kobieta.

– Ale po co się upierasz? – Dziewczyna zaparła się rękoma, żeby usiąść bardziej prosto. – Przecież mogę sama jeździć na rehabilitację i…

– Nie będziesz w tym stanie sama jeździć po mieście. I koniec dyskusji. Leo będzie zaglądał zabierał cię na rehabilitację i pomagał ćwiczyć. Studiuje fizjoterapię, więc oboje na tym skorzystacie. A teraz bądź tak miła i pokaż się z dobrej strony.

Po tych słowach uśmiechnęła się do mnie przepraszająco i wróciła do domu. Sara spojrzała na mnie z ledwo hamowaną niechęcią i powiedziała:

– Miło pana poznać.

Szczerze w to wątpiłem, ale na głos powiedziałem tylko:

– Tylko nie żaden „pan”. Mów mi Leo.

– W porządku. Wystawią ci chociaż papierek za praktyki?

W pierwszej chwili nie załapałem, ale w końcu dotarło do mnie, co miała na myśli.

– Och, nie. To tylko praca wakacyjna. Na praktyki muszę załapać się do szpitala albo ośrodka.

Pokiwała głową, przyjmując informację do wiadomości.

– Więc kiedy zaczynasz?

– Jutro.

– Masz swój samochód?

– Jasne.

– Jak długo zostaniesz?

Czułem się jak na rozmowie kwalifikacyjnej. Sara przez cały czas siedziała wyprostowana jak struna, nawet na mnie nie patrząc. Odnosiłem wrażenie, że obserwowanie gałęzi kołysanych słabym wiatrem interesuje ją bardziej od mojej osoby. Zadawała tylko kolejne pytania, aż wreszcie wyczerpały jej się możliwości. Niedługo później pożegnałem się i wróciłem do domu z poczuciem, że czekają mnie naprawdę ciężkie tygodnie.

Następnego dnia poznałem ojca Sary, choć to dość mocne słowo, jak na opis naszego spotkania. Mężczyzna przywitał mnie w drzwiach i wręczył zapasowy klucz do furtki, żeby dziewczyna nie musiała się fatygować, kiedy jego i żony nie było w domu. Później wyszedł, tłumacząc się sprawami zawodowymi. Nie wątpiłem, że ufali mi głównie przez polecenie rodziców Adama, ale i tak czułem się dziwnie, przypinając kluczyk do własnego pęku z breloczkiem przywiezionym z wakacji.

Sara była już gotowa do wyjścia – siedziała w holu na wózku z niedużym plecakiem zawieszonym na uchwytach przy oparciu. Pamiętając o tym, jak zachowywała się poprzedniego dnia, zdobyłem się tylko na zdawkowe pozdrowienie. Potem jednak przypomniałem sobie o schodkach przed domem i braku jakiegokolwiek podjazdu. Dziewczyna szybko potwierdziła moje obawy – musiałem znieść ją z wózkiem. Nic dziwnego, że matka tak upierała się przy zatrudnieniu pomocy.

Nie miałem nawet pojęcia, jak zabrać się za złapanie wózka, żeby nie zrzucić przy okazji Sary, nie mówiąc już o dźwiganiu go w dół. Dziewczyna przyglądała się moim poczynaniom z coraz większym zdenerwowaniem.

– Mogę po prostu zejść – powiedziała w końcu. – To tylko trzy schody, dam sobie…

– Nie ma mowy – zaoponowałem od razu. – Masz nie obciążać nogi, póki…

– Jadę na rehabilitację.

– I myślisz, że od razu postawią cię na nogi i każą chodzić?

Mój protekcjonalny ton zamknął jej usta. Wydęła tylko z niezadowoleniem wargi i znów wbiła spojrzenie w przestrzeń. Świetnie. Po raz kolejny spróbowałem chwycić wózek, ale każda poza była albo niepraktyczna, albo niezbyt przyzwoita. Westchnąłem.

– A może po prostu zaniosę cię do samochodu bez wózka? – zaproponowałem.

– Co?

Byłem pewien, że usłyszała mnie doskonale. Podrapałem się po głowie.

– To najlepsze rozwiązanie w tej sytuacji. Zaraz będziemy spóźnieni, a sam nie zniosę cię razem z wózkiem.

Gdybym akurat na nią nie patrzył, przegapiłbym moment, w którym mocniej zacisnęła szczęki. Później od razu je rozluźniła i rzuciła:

– Jak chcesz.

No i proszę. Naburmuszona i obrażona – dokładnie tak jak mówiłem. Najchętniej natychmiast napisałbym Adamowi, że wpakował mnie na niezłą minę, ale naprawdę brakowało nam czasu. Pochyliłem się więc nad Sarą i najdelikatniej jak umiałem, wsunąłem jej ręce za plecy i pod kolana. Dziewczyna nie zamierzała mi w żaden sposób pomagać, więc upewniłem się, że trzymam ją dość pewnie i wyprostowałem się nie bez trudu. Zszedłem po schodkach i w mgnieniu oka dotarłem pod drzwi samochodu. Sara wciąż nie wykazywała żadnego zainteresowania.

– Mogłabyś?

Nie odpowiedziała, ale wyciągnęła rękę i otwarła drzwi. Ugiąłem kolana, żeby posadzić ją na fotelu i niechcący zahaczyłem głową dziewczyny o dach auta.

– Hej! – zawołała oburzona, odruchowo unosząc ręce.

– Wybacz! – Pochyliłem się mocniej i tym razem bez przeszkód odłożyłem ją na siedzenie. – Nic ci nie jest?

– I tak jedziemy do szpitala – odparła lekceważąco.

Otwarłem usta, żeby dodać coś jeszcze, ale zaraz je zamknąłem. Przecież nie zrobiłem tego celowo. Nie miałem zamiaru tłumaczyć się przed jakimś dzieciakiem.

Niestety, reszta dnia wcale nie wypadła lepiej. W trakcie jazdy Sara wyjęła z plecaka książkę, wyraźnie zaznaczając, że nie ma ochoty na rozmowy. W ośrodku zostawiłem ją pod opieką rehabilitanta i poszedłem po kawę, żeby poprawić sobie nieco humor. Nie pomogło, zwłaszcza gdy po wszystkim zmuszony byłem spędzić w męczącej ciszy jeszcze półtorej godziny. Gdy tylko pojawiła się matka Sary, z ulgą uciekłem do domu.

  Zacząłem chwytać się na tym, że z utęsknieniem wyczekuję chwili, kiedy zmiana w roli opiekuna
się skończy i będę mógł iść do drugiej pracy. Rozwożenie jedzenia z nadzieją na lichy napiwek  sprawiało mi zdecydowanie więcej frajdy niż spędzanie czasu z Sarą. Dziewczyna albo siedziała z nosem w książce, albo zachowywała się, jakbym miał trąd. Od niefortunnego wypadku z samochodem za każdym razem patrzyła na mnie krzywo, gdy brałem ją na ręce i osłaniała głowę, jakby za grosz mi nie ufała. Odpłacałem jej się tym samym – przynajmniej w kwestii milczenia i skąpych odzywek. Jedyne chwile, kiedy zdawaliśmy się posiadać choćby cienką nić porozumienia, następowały w obecności jej rodziców. Nie trwały więc szczególnie długo.

Po dwóch tygodniach nabrałem dystansu. W końcu mało kto był zadowolony ze swojej pracy. Najważniejsze to ją wykonać, zgarnąć pieniądze i wrócić do domu. Wiedziałem, że kiedyś przyjdzie podobna refleksja, ale nie spodziewałem się jej jeszcze przed końcem studiów.

Z westchnieniem wysiadłem z samochodu. Jak automat otwarłem furtkę i wszedłem po schodkach. Nie zawracałem sobie głowy pukaniem – szybko załapałem, że Sara i tak nie otworzy. Wolała siedzieć w holu i czekać, aż sam sobie poradzę. Zadziwiające jak na kogoś, kto beze mnie był więźniem we własnym domu.

Tym razem jednak dziewczyny ani wózka nie było w korytarzu. Zmarszczyłem brwi i sprawdziłem zegarek. Mogłem powiedzieć o niej wiele, ale z pewnością nie to, że była niepunktualna albo roztargniona. Właściwie dotychczas działała niemal jak w zegarku. Zsunąłem buty i ruszyłem w głąb domu. Minąłem kuchnię i stanąłem na progu salonu, który ewidentnie przeorganizowano tak, żeby Sara swobodnie mogła dotrzeć na taras. Tam zresztą dostrzegłem ją przez szklane drzwi. Gdy podszedłem bliżej, zauważyłem, że dziewczyna rozmawia akurat z sąsiadką. Kobieta niemal wisiała na płocie, mówiąc coś z szerokim uśmiechem. Dobiegł mnie jej stłumiony głos:

– I to na pewno nie problem, że przychodzi do was?

– Ależ skąd! – zapewniła Sara. – Ja teraz do państwa raczej nie podskoczę, a przez laptopa nie tłumaczy się tak dobrze.

Chwyciłem za klamkę i przesunąłem lekko drzwi. Dziewczyna od razu odwróciła się w moim kierunku.

– To już? – rzuciła zamiast powitania. – Przepraszam, zagadałam się. Już idę.

Serdecznie pożegnała się z sąsiadką, nie dając mi nawet nic powiedzieć. Otwarłem szerzej drzwi, przepuściłem ją i grzecznie pokiwałem kobiecie. Gdy zwróciłem się w kierunku Sary, ta właściwie zniknęła już w holu, sprawnie lawirując wózkiem.

– Całkiem nieźle ci idzie – zauważyłem.

– Mam sporo czasu – przyznała, zatrzymując się tam, gdzie zwykle.

Podszedłem i wziąłem ją na ręce bez pytania. Zachwiałem się przy tym, więc odruchowo zacisnęła mocno palce na mojej koszulce. Kiedy odzyskałem równowagę, popatrzyłem na nią bez słowa, ale to wystarczyło, żeby speszyła się i zabrała rękę.

– Co tłumaczysz? – zapytałem, ruszając do wyjścia.

– Emm… matematykę. Wnuk sąsiadki średnio sobie radzi, więc daję mu korepetycje.

Posadziłem ją na fotelu. Zanim wózek ułożyłem w bagażniku i usiadłem za kierownicą, Sara już trzymała nos w książce. Jak na ludzi, którzy nie rozmawiali wiele, całkiem dobrze poszło nam wypracowanie codziennych nawyków. Po zajechaniu pod ośrodek znów sadzałem ją na wózku i wiozłem do głównego holu, potem trochę przyglądałem się wykonywanym ćwiczeniom, żeby je zapamiętać, a przez resztę czasu zagadywałem pielęgniarki albo siedziałem w kafeterii. Po powrocie do domu czekaliśmy na powrót jej matki w salonie albo na tarasie.

Tym razem jednak, gdy zatrzymałem się w holu, wzrokiem szukając rehabilitanta, Sara chwyciła za kółka i odjechała kawałek. Ku mojemu zdumieniu, zbliżyła się do dziecka leżącego w wózku i wydzierającego się w niebogłosy. Pochyliła się, omal nie spadając na ziemię i podniosła z podłogi zmarnowanego pluszowego misia. Ruszyłem w jej kierunku. W tej samej chwili matka dziecka odwróciła się od recepcji, popatrzyła na Sarę i uśmiechnęła się.

– Dziękuję.

Dziewczyna odpowiedziała uśmiechem, podała maluchowi zabawkę i znów chwyciła za koła. Zatrzymałem się obok, a ona niczego nieświadoma z impetem przejechała mi po stopie, obracając wózek.

Syknąłem, zabierając gwałtownie nogę. Dziewczyna puściła koła, wytrzeszczyła oczy i przyłożyła dłonie do ust.

– Przepraszam!

Jej reakcja zdumiała mnie tak bardzo, że w pierwszej chwili nawet nie odpowiedziałem. Z ostatnich dwóch tygodni nie miałem nawet jednego dobrego wspomnienia z tą dziewczyną. Tymczasem dziś okazywała się bardziej ludzka i normalna – zupełnie jakby w nocy przybyli obcy, który podmienili ją na klona. Potrząsnąłem głową, odpychając głupie myśli. Jedna jaskółka wiosny nie czyni.

A jednak jadąc do niej kolejnego dnia, zastanawiałem się, dlaczego przy innych ludziach Sara zachowywała się tak otwarcie. Po co grać miłą przy osobach, których prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczy? Zwłaszcza, że przy mnie nie miała podobnych odruchów. Grała dobrze wychowaną czy też chodziło o coś zupełnie innego?

Tego dnia nie musieliśmy jechać do ośrodka – mieliśmy za to trening w domu. Tych chwil nienawidziłem jeszcze bardziej, bo nie mogłem uwolnić się od dziewczyny nawet na chwilę. Nasze rozmowy ograniczały się jedynie do krótkich poleceń, które Sara wykonywała bez zająknięcia. Czasem widziałem na jej twarzy napięcie albo zmęczenie, ale ani razu nie wyraziła swojego niezadowolenia na głos. To sprawiło, że znów pomyślałem o nieoczekiwanej zmianie, jaką widziałem ledwie dobę wcześniej.

– Dlaczego udzielasz korepetycji? – zagadnąłem, obserwując, jak ćwiczy.

– Chyba nie rozumiem pytania.

Cóż, faktycznie nie było najmądrzejsze. Sara jednak już patrzyła na mnie z uwagą, więc nie mogłem się wycofać.

– Po prostu byłem ciekaw, czemu ktoś taki uczy…

– Ktoś taki? – powtórzyła. – A co to ma znaczyć?

– Nie wydajesz się osobą, która lubi…

– Co, pomagać? – podpowiedziała ze złością.

– Nic takiego nie powiedziałem. Zresztą, dlaczego mi się dziwisz? Do mnie nawet nie raczysz się odzywać, chociaż nie mam pojęcia, co takiego zrobiłem.

– Och, przepraszam bardzo! Nie sądziłam, że pana uraziłam!

Policzki jej poczerwieniały.

– Czemu miałabym być miła dla kogoś, kto spędza ze mną czas, bo mu płacą? Jestem twoją pracą, więc tak się zachowuję. Nie, żebyś ty choć raz pokazał, że ci to przeszkadza.

Osłupiałem. Oboje siedzieliśmy na podłodze w jej salonie, więc oczy mieliśmy na tej samej wysokości, ale Sara odwróciła głowę, znów patrząc wszędzie, byle nie na mnie. Po raz pierwszy jednak nie wziąłem tego za objaw zarozumialstwa. Jeśli już to… zawstydzenia. Poczułem coś na kształt współczucia.

– Wiesz, czemu wziąłem tę pracę?

Nie spojrzała na mnie, ale pokręciła głową. Też odwróciłem wzrok i prychnąłem.

– Chciałem uzbierać pieniądze na kurs na motor.

Kątem oka zauważyłem, że przelotnie na mnie zerknęła. Jednocześnie drgnęły jej kąciki ust.

– Serio?

– Mhm.

– Strasznie kretyński pomysł.

– Właśnie widzę.

Wreszcie popatrzyliśmy na siebie i niespodziewanie oboje wybuchliśmy śmiechem. I chociaż nie wydarzyło się nic spektakularnego, reszta zmiany upłynęła zaskakująco… przyjemnie. Zresztą kolejne dni też takie były. I stanowczo wystarczyły, żebym spojrzał na Sarę w nowym świetle. Jak wtedy, gdy w szpitalu spotkałem znajomego, a ona od razu sięgnęła po książkę, zbyt nieśmiała, żeby włączyć się w rozmowę. I rozpromieniła się, jak tylko ją przedstawiłem.

***

W sobotę słońce prażyło równie mocno jak w dniu, gdy się poznaliśmy. Wiedziałem, że cała rodzina jest w domu, więc dla odmiany skorzystałem z dzwonka.

– Leo? – Mama Sary patrzyła na mnie, jakbym miał dwie głowy. – Ale dziś… nie pracujesz.

– Wiem. Sara mówiła, że jej znajomi idą na basen. I pomyślałem, że też chciałaby skorzystać z pogody.

Sara była nie mniej zdumiona od mamy, a w dodatku sceptycznie nastawiona do wychodzenia w miejsca publiczne. Musiałem więc obiecać, że nie zamierzam robić z niej małpy w ZOO, zanim zgodziła się ubrać.

Przez pół drogi dopytywała, dokąd jedziemy, aż zgłośniłem radio i zacząłem wywrzaskiwać kolejne piosenki.

– Park krajobrazowy?

Spojrzała na mnie z niedowierzaniem

– Nie spotkamy tłumów i oboje się dotlenimy. Poza tym, mają tu świetny taras widokowy.

      Pchanie wózka było uciążliwe, ale wreszcie spocony i zdyszany zatrzymałem się przy barierce
tarasu, z którego rozpościerał się widok na trzy wodospady. Oczy Sary rozbłysły jak latarnie.

– A nie mówiłem?

Choć raz milczenie między nami nie było pełne napięcia. Podziwialiśmy widok, ciesząc się promieniami słońca i lekkim wiatrem. Oparłem łokcie o balustradę i wychyliłem się, czując kropelki wody na twarzy. Po chwili coś poruszyło barierką. Obróciłem się do Sary i zobaczyłem, jak próbuje podnieść się z wózka.

– A co ty wyrabiasz?

– Wstaję.

– Tyle widzę.

– Patrząc przez deski, czuję się jak w klatce.

– Sara, siadaj i się nie wygłupiaj. Nie zabrałem cię tu, żebyś zrobiła sobie krzywdę.

Gdy mnie nie posłuchała, chwyciłem ją w pasie i posadziłem, a potem odsunąłem wózek od barierki.

– Hej! – obruszyła się.

– Jak coś sobie zrobisz, twoi rodzice mnie zabiją.

– Jest lato w pełni, a ja tkwię na tym głupim wózku.

– Jeszcze tylko trochę – zapewniłem. – Jeśli ukucnę i będę patrzył przez barierki, będzie ci lepiej?

– Nie.

Westchnęła z rezygnacją.

– Ale dzięki, że proponujesz.

Ciszę wypełniały szum wody i świergot ptaków. Nie podchodziłem do barierki, żeby nie kusić Sary.

– Czemu po mnie dzisiaj przeszedłeś? – zapytała po chwili. – Bo jeśli robisz to z litości, to nie musisz się fatygować.

Przewróciłem oczami.

– A nie mogę po prostu cię lubić?

– Po tym, co mówiłeś ostatnio?

Touché.

– Oceniłem cię za szybko.

– Doprawdy? - rzuciła z kpiną. 

– Chcesz usłyszeć, jak sądziłem, że będziesz rozpieszczonym dzieciakiem z pretensjami do świata?

– Raczej przyznania, że role się odwróciły.

Prychnąłem, ale Sara miała rację. Myślałem, że jestem bohaterem, który ma naprawić jej świat, a koniec końców to ona poprawiła mój światopogląd.

Pewnie powinienem uznać to za karmę, ale dwa tygodnie później rodzice Sary podziękowali mi za współpracę. Dziewczyna zaczęła poruszać się o kulach, a jej ojciec rozpoczął urlop, więc nie potrzebowali moich usług. I chociaż wolałbym sam tego przed sobą nie przyznawać, to nie pieniądze były tym, czego najbardziej żałowałem. Cały tydzień dobierałem sobie jak najwięcej godzin w pizzerii, a z nadejściem kolejnego poniedziałku uznałem, że przecież nie byłem żadną bohaterką łzawej komedii romantycznej. Nie zamierzałem siedzieć i się nad sobą użalać.

Wierciłem się, próbując znaleźć właściwą pozycję, ale nic nie pomagało. Czy te krzesełka zawsze były takie niewygodne? Może chodziło po prostu o tę sytuację. Po raz kolejny w ciągu kwadransa zerknąłem nerwowo na drzwi naprzeciw. Wreszcie jedno skrzydło otwarło się z impetem, pchane barkiem i kulą. Doskoczyłem do niego i chwyciłem za klamkę.

Zdumione spojrzenie błękitnych oczu padło na moją twarz i zaraz zostało zastąpione przez konsternację.

– Leo?

Uśmiechnąłem się.

– Wiesz, tym razem nie musiałabyś patrzeć przez barierki.

Powoli jej twarz też rozjaśnił uśmiech.

Ta, zapowiadały się niezłe wakacje.

poniedziałek, 18 października 2021

Bogini księżyca i śmierci cz. 10

Aleks skłamałby, twierdząc, że zupełnie nie zawahał się przed podążeniem za nową znajomą. Nie rozumiał nic z tego, co właśnie wydarzyło się na jego oczach. Niewiele brakowało, a zginąłby na miejscu – zauważył zmierzający ku niemu nóż dopiero wówczas, gdy strzała wypuszczona przez Ami strąciła go z toru. Wcześniej Aleks brał łuk i kołczan za elementy stroju inspirowanego jakimś anime albo inna głupotą, ale w tamtej chwili pierwszy raz przemknęło mu przez myśl, że być może białowłosa dziewczyna wcale nie była taka bezbronna. Ile razy usiłowała przekonać go, że doskonale daje sobie radę sama? Wątpił, by przypadkiem uratowała mu życie. Pewności, że to nie szczęśliwy traf nabrał, gdy podszedł do noża i podniósł go z ziemi. Ślad po strzale znajdował się idealnie pośrodku ostrza.

Co tu się wyprawia?

Młody mężczyzna szybko wyrwał drugi nóż z pnia dębu i zgarnął po drodze strzałę Ami. Nie zastanawiając się już dłużej, pobiegł za dziewczyną. Nie miał zielonego pojęcia, kto próbował ich zabić ani czemu Ami postanowiła gonić tę osobę. A już tym bardziej nie pojmował, czemu się w to pakował. Przecież mógł zostawić tę zwariowaną dziewczynę i uciec jak najdalej stąd. Nie był jednak pewien, czy później potrafiłby spojrzeć na siebie w lustrze. Kim by nie była Ami, obiecał, że jej nie porzuci.

Był zaskoczony, jak długo szedł przez zarośla, podążając po śladach pościgu. Widział połamane gałęzie i rozdeptane kępy trawy, które prowadziły go w głąb lasu. Choć tyle kilometrów od cywilizacji ciężko było stwierdzić, gdzie dokładnie znajdowało się serce tej puszczy. Od spotkania z Ami ani razu nie sprawdził swojego położenia na mapie.

Przeszywający wrzask przetoczył się przez las, sprawiając, że Aleks zamarł w pół kroku. Ciężko było mu ocenić, czy głos mógł należeć do jego nowej znajomej. Równie dobrze krzyczeć mógł tajemniczy napastnik lub ktoś zupełnie inny. Mimo to Aleksa oblał zimny pot. Co tam się działo?

Przyspieszył krok, choć w naturalny sposób czuł potrzebę zawrócenia. Nie zmieniał tego fakt, że w rękach trzymał dwa noże oraz strzałę z ostrym grotem.

Między drzewami Aleks dostrzegł skuloną sylwetkę o włosach w kolorze księżyca w pełni. Dziewczyna klęczała na ziemi, opierając się na dłoniach. Nagle machnęła ręką i warknęła ze złością, najwyraźniej zupełnie nie zauważając towarzystwa. Kiedy przesunęła dłonią po twarzy, mężczyzna zrobił niepewny krok do przodu.

- Ami?

Plecy widoczne przez cienki materiał natychmiast się spięły. Dłoń dziewczyny opadła z powrotem na ziemię, ale Ami nie spojrzała na mężczyznę stojącego za nią.

- Mówiłam, żebyś uciekał.

Aleks odetchnął ciężko. Ile razy mieli odbywać podobną rozmowę?

- Wplątałaś się w trudną sytuację – odezwał się, stojąc nadal na swoim miejscu. – Znalazłaś się w jakimś niebezpieczeństwie, rozumiem, ale…

- Nie – przerwała mu ostro. Dlaczego nie chciała na niego spojrzeć? – Problem w tym, że nie rozumiesz, Aleks. To ciebie nie dotyczy. Mało brakowało, a byłbyś martwy. Nie mam…

- Dziękuję za to – wtrącił równie bezczelnie. – Uratowałaś mi życie i już zawsze będę miał u ciebie dług wdzięczności. Pozwól więc, że…

- Nie masz żadnego długu!

Ze złością uniosła głos. Wreszcie też obejrzała się przez ramię, obrzucając go wściekłym spojrzeniem. Jej skroń znaczył ślad ziemi, który musiała zostawić umorusaną dłonią. Przez chwilę wyglądała naprawdę dziko i Aleks nie pierwszy raz zadał sobie pytanie, kim tak naprawdę była.

- Nie mam zamiaru mieć cię na sumieniu – ciągnęła. – Nie wiem, czy jesteś zwyczajnie głupi, czy niemożliwie naiwny, ale ja nie potrzebuję bohatera. Ani tym bardziej dodatkowego ciężaru, którym musiałabym się przejmować.

Ciężko było nie zauważyć urazy, która przemknęła po twarzy Aleksa. Może nie poruszał się po lesie cicho jak duch i nie zareagował odpowiednio szybko na atakującego ich napastnika, ale nie uważał, żeby był tak zupełnie bezużyteczny. Gdyby Ami od początku powiedziała mu, co się dzieje, mógłby lepiej się przygotować na tego rodzaju okoliczności.

Dziewczyna zreflektowała się, widząc reakcję Aleksa. Wstała i spojrzała mężczyźnie prosto w oczy.

- Słuchaj, lubię cię – wyznała ku własnemu zaskoczeniu. – Jesteś sympatyczny i miło spędza się z tobą czas, ale ja nie mam teraz do tego głowy. Muszę coś załatwić, a ty nie powinieneś w tym uczestniczyć. Więc przepraszam, ale… dalej muszę iść sama.

Przez kilka chwil stali naprzeciw siebie bez ruchu. Aleks trawił słowa dziewczyny, szukając wyjścia z tej sytuacji. Nie chciał jej porzucać. Znali się zaledwie kilka godzin i ciężko było nazwać to szczególnie owocną relacją, ale czuł przemożoną chęć, żeby dalej towarzyszyć Ami. Może był to dziwny przejaw opiekuńczości, a może po prostu ciekawość, dokąd to wszystko prowadziło. Nie wykluczał też faktu, że dziewczyna zwyczajnie mu się spodobała i wszystkie te myśli powodowane były głupim, niedojrzałym zauroczeniem.

Aleks westchnął. Nie mógł przecież na przekór Ami podążać za nią krok w krok. To znaczy, oczywiście, że mógł, ale nie był psychopatą. Dość już upierał się przy swoim. Jeśli dziewczyna nie życzyła sobie jego towarzystwa to kimże był, by się sprzeciwiać?

W milczeniu skinął głową.

- Dziękuję – powiedziała Ami, a w jej głosie rzeczywiście słychać było wdzięczność. – Mimo wszystko, miło mi było cię poznać. Żegnaj.

Nie zaczekała na jego reakcję, choć Aleks pomyślał, że może to i lepiej, bo nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć. Nie lubił się żegnać. Zawsze był dość samodzielny i świadomie wybierał samotność, ale miał dom i chętnie do niego wracał. Jego bliscy szanowali potrzebę włóczenia się po lasach, górach, a kilkakrotnie nawet pustyniach, choć nie do końca rozumieli tego rodzaju zainteresowania. Dla nich prawdziwe wakacje oznaczały hotel, drinki i zorganizowane wycieczki z doświadczonymi przewodnikami. Kiedy Aleks w wieku osiemnastu lat poinformował ich o pierwszym wyjeździe, matka była bliska zawałowi. Mimo jej lamentów i próśb, chłopak nie zmienił zdania i kilka dni później stanął w drzwiach domu rodzinnego z dużym plecakiem przerzuconym przez ramię. Spojrzał wtedy na rodziców i powiedział:

- Nie żegnam się, bo za dwa tygodnie widzimy się z powrotem.

Dopiero kilka miesięcy później matka przyznała mu się, że w chwilach zwątpienia powtarzała sobie te słowa jak mantrę. W końcu, jeśli się nie pożegnali to musieli znów się zobaczyć, prawda? Aleks nie kwestionował jej punktu widzenia i od tego czasu „nieżegnanie się” było ich tradycją.  

Patrząc na Ami, która odwróciła się do niego plecami i ruszyła dalej w las, młody mężczyzna szepnął:

- Nie żegnam się.

Może było to naiwne i głupie, a Ami miała co do niego rację. Rodzinna tradycja sprawiła jednak, że pożegnania nie chciały przejść Aleksowi przez gardło. Wbijał wzrok w plecy dziewczyny, dopóki nawet jej jasne włosy nie zniknęły wśród półmroku lasu. Potem opuścił wzrok i z zaskoczeniem odkrył, że w dłoniach nadal trzymał dwa noże o ciemnogranatowych rękojeściach oraz strzałę o brązowo-szarym drzewcu. Jego uwagę przyciągnęło żłobienie przy lotkach. Uniósł strzałę, żeby lepiej widzieć. W sprawnie wyrytym zwierzęciu rozpoznał łanię z pyskiem dumnie zwróconym ku górze. Wyglądała, jakby wpatrywała się w niebo.

Aleks pokręcił głową, myśląc o jeleniach, które towarzyszyły jemu i Ami jeszcze jakiś czas wcześniej. Czy naprawdę istniały tego rodzaju zbiegi okoliczności? Tknięty jakimś nostalgicznym odruchem zrzucił plecak z ramion i wsunął strzałę między gumki spinające zewnętrzną kieszeń. Noże wrzucił do bocznej kieszonki wzmacnianej skórą. Przy odrobinie szczęścia miał nadzieję nie zniszczyć zanadto plecaka swoimi zdobyczami. Żal było wyrzucać dobrej jakości broń, która mogła przydać się podczas jego licznych wycieczek. Poza tym, choć Aleks głośno by się do tego nie przyznał, chciał, żeby strzała i noże przypominały mu o zaskakującej dziewczynie zdolnej kroczyć z dzikimi zwierzętami.