wtorek, 25 lipca 2023

Drabble - kolekcja

"Zapomnienie"

Duży, majestatyczny dąb rósł w parku od dziesięcioleci. Dawał schronienie zakochanym kradnącym pocałunki pod jego baldachimem. Stanowił mieszkanie dla rodziny drozdów, która zeszłej wiosny powiększyła się o skrzeczące pisklę. Osłaniał przed wzrokiem dorosłych młodzież, która odpalała swoje pierwsze papierosy i próbowała gorzkiego piwa.

A potem zarządca wyciął stary dąb i posadził kilka wiśni, które miały uatrakcyjnić wygląd alejki. Zakochani przenieśli się na ławkę pod wielką wierzbą, drozdy uwiły gniazdko na pobliskim klonie, a młodzież wyniosła się do innego parku. Wszyscy powoli zapomnieli o poczciwym dębie. I czasem tylko jakiś stary przechodzień uśmiechnął się na myśl o minionych latach jego świetności.

"Jak jest naprawdę?"

Widzę zielone pola i niebieskie chabry wpatrujące się w słońce. A w oddali coś na kształt miasta wypełnionego ludźmi, do których tak tęskniłam. Pragnę biec do nich z otwartymi ramionami oświetlona blaskiem jasnych promieni.

Widzę rzekę, na której kołysze się łódź z ponurym demonem. Metaliczny posmak w ustach przypomina, że nadszedł czas zapłacić za czas, za smutki, za uciechy.

Widzę kręgi i białą różę skrywającą majestatyczną postać na tronie. Chcę iść do światła, ale nogi mam skute lodem.

Widzę wreszcie ciemność, w której jest wszystko i nie ma też nic.

A jak jest naprawdę?

Nie wiem.

Tam jeszcze nie byłam.

"Brzmię"

Oparłam łokcie o balustradę balkonu i zapatrzyłam się na opustoszałą niemal ulicę. Głowa bolała mnie w miejscach, w których uciskał ją diadem. Miałam ochotę zdjąć go i rzucić pod koła dorożki lokalnego wróżbity. Stary łgarz nie umiał nawet przewidzieć, z której strony wstanie słońce, ale jakimś cudem zbijał fortunę na swoim fachu.

Na zgaszonej latarence przysiadła wrona i zaskrzeczała głośno. Opuściłam głowę, przez chwilę obserwując, jak czarny aksamit sukni zlewa się z mrokiem zimowej nocy. Wyglądałam, jakby cienie usiłowały mnie pochłonąć, ukryć w swojej bezdennej otchłani.

Tu jest bezpiecznie, obiecywały.

Mrok nie był jednak wiele lepszy od wróżbity.

Zapaliłam latarenkę.

🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰🔰

Dla niewtajemniczonych: drabble to utwór literacki o dokładnej długości 100 słów. A wg starej dobrej Wikipedii jego celem jest "zwięzłość, testująca zdolność autora do wyrażania ciekawych i znaczących pomysłów na ograniczonej przestrzeni"

Dobry sposób na trenowanie umiejętności i zabawę słowem. Rzadko praktykuję, ale na Opowi.pl regularnie pojawiają się ciekawe konkursy, więc i ja spróbowałam swoich sił.

wtorek, 4 lipca 2023

Bogini księżyca i śmierci cz. 12

Artemida bywała w gorącej wodzie kąpana, ale nie należała do głupich. Najpierw przeniosła się w kilka nieznaczących miejsc, by wreszcie dotrzeć w okolice Wyroczni. A nawet wtedy zostawiła sobie spory kawałek do przejścia, w razie gdyby komuś udało się jednak wyśledzić kolejne przeskoki.

Teren był górzysty, a roślinność rosła zupełnie inna niż w jej rodzinnych okolicach. Przed wyruszeniem przez porośnięte drzewami i krzewami zbocze przyłożyła dłoń do ziemi, aby przywitać się ze wszystkimi żyjącymi stworzeniami. Czuła wyraźnie ich energię. Bez problemu zyskała też świadomość, że nie była jedyną istotą boskiego pochodzenia, która kroczyła tymi terenami w ostatnim czasie. Odetchnęła głęboko. Czyżby Hera?

Pokonanie ostatniego odcinka trasy zajęło jej trochę czasu, ale wreszcie stanęła na progu budowli, której majestat wprawiał w osłupienie. Gdyby Artemis miała wskazać jedno miejsce, w którym czuła się mała i nieznacząca, wbrew pozorom nie byłby to Olimp. Pałac jej rodziny potrafił onieśmielać, a gniew ojca przyprawiał o całkiem naturalne instynkty, ale z tym umiała sobie poradzić. Zbyt długo kroczyła tymi ścieżkami.

Nie, tak naprawdę od zawsze przerażały ją wizyty w kaplicy Wyroczni. To miejsce miało energię, która przytłaczała. Śmiertelnicy z domieszką boskiej krwi mogli wyczuć jej słabe echo – jednych ono skutecznie odstraszało, natomiast innych przyciągało swoją kuszącą wonią. Ci, którzy dotarli na miejsce, byli przekonani, że Wyrocznia przedstawia im prawdy objawione przez bogów. Jednak to była tylko jedna strona medalu. Bogowie rzeczywiście decydowali, co Wyrocznie mogły przekazywać śmiertelnikom – nie oni jednak widzieli te losy. Stanowili raczej… zaporę, która powstrzymywała Wyrocznie przed wyjawieniem zbyt wiele. Sami musieli zwracać się do nich, aby zobaczyć więcej niż byli w stanie ze szczytu Olimpu.

Artemis czuła więc respekt, przemierzając puste i szerokie korytarze kaplicy. Na miejscu z powrotem przybrała ludzką postać – w razie, gdyby natrafiła na zbłąkanego śmiertelnika, który chciałby dowiedzieć się, czy osiągnie bogactwo albo stanie się sławnym muzykiem. Ich pytania bywały doprawdy śmieszne i nieistotne. 

Kroki bogini niosły się echem w korytarzu - przemykały między potężnymi dla śmiertelnika filarami, odbijały się od gładkich ścian i docierały aż po unoszący się wysoko nad głową sufit. Artemis potrafiła kroczyć całkowicie bezgłośnie, ale nie w tym budynku. Tutaj jej obecność nie mogła umknąć uwadze Wyroczni. Od chwili, w której przekroczyła próg, wiedziała, że zdają sobie sprawę z obecności bogini. 

Z zewnątrz wydawała się całkiem niewzruszona i pewna, ale w piersi serce waliło jej mocniej niż chciałaby to przyznać. Winą za to obarczała słabe ludzkie ciało i jego odruchy. Im dłużej bogowie przebywali w takiej formie, tym bardziej ulegali jej ograniczeniom i przyzwyczajeniom. Zeus zawsze potępiał tych, którzy zbyt chętnie porzucali boskie oblicza, choć - jeśli Artemis miałaby być szczera - sam nie był w tym wcale lepszy. 

Gdy wreszcie dotarła do obszernej komnaty otoczonej szeregiem kolumn, zatrzymała się w jej progu. Przed nią na podwyższeniu znajdowała się misa na podwyższeniu, która napełniała się wodą i ukazywała przyszłość na życzenie Wyroczni. Musiała wypić ją, a następnie zająć miejsce na trójnogu, który Artemida widziała w tylnej części komnaty. Wtedy osoby, które były godne otrzymania przepowiedni, mogły usłyszeć odpowiedzi na swoje pytania. 

Wszystko wyglądało całkiem zwyczajnie. A jednak bogini czuła, że coś jest nie w porządku. 

Rozejrzała się jeszcze raz i wtedy dostrzegła, że pochodnie nie zapłonęły po jej wejściu. Pozostały zimne i nijakie, niby uchwyty na wierzchnie odzienie. Panujący wokół półmrok był klimatyczny, ale nie miał nic wspólnego z miejscem, które Artemida pamiętała z poprzednich, nielicznych wizyt. 

Rozszerzyła nozdrza, wdychając powietrze głęboko w płuca. Czuć było słabą woń spalenizny i aromat owoców, których kosze zawsze stały niedaleko trójnogu. Tyle, że tym razem pomieszczenie było całkiem puste. Zupełnie, jakby Wyrocznia zabrała swoje rzeczy i zniknęła.

Artemida sięgnęła po łuk i rozstawiła nieco nogi. Wyrocznia nigdy z własnej woli i bez polecenia Zeusa nie opuściłaby swojej świątyni. Istniał malutki ułamek szansy, że od opuszczenia przez boginię Olimpu, jej ojciec wydał takie polecenie, ale Artemis nie wierzyła w takie zbiegi okoliczności. 

Zrobiła ostrożny krok do przodu, nie przestając węszyć i rozglądać się naokoło. 

Nagle wszystkie włoski na jej ciele stanęły dęba.

Nie była sama. 

- Wyrocznio? - odezwała się cicho, a jej głos i tak odbił się echem od ścian. 

Nikt nie odpowiedział. Artemida poprawiła uchwyt na łuku i spięła mięśnie pleców, szykując się do wyjęcia strzały. Zrobiła kolejny krok, a podeszwy jej butów zaszurały o podłogę. 

Wtedy powietrze przeciął świst, który w ostatniej chwili ostrzegł boginię przed nadlatującym ostrzem. Odchyliła się i jednocześnie naciągnęła strzałę na łuku, celując w miejsce, z którego wyrzucono broń. W kącie sali zalegały gęste cienie i Artemida posłała pocisk prosto w nie. Wtedy czerń na ułamek sekundy rozstąpiła się, jakby przepuszczała strzałę i znów scaliła w jedność. 

Artemis bez namysłu wystrzeliła w tamtym kierunku kolejne dwa pociski, ale oba przepadły. Zbierała się właśnie, żeby skoczyć w ciemność i bezpośrednio skonfrontować się z przeciwnikiem, gdy za jej plecami rozległ się kolejny ledwie słyszalny dźwięk. Tym razem nie była to jednak broń. Bardziej jakby... nieznaczny ruch powietrza, który zauważyć można jedynie w pełnym skupieniu. 

Bogini instynktownie obróciła się i strzeliła z łuku, a potem odskoczyła w stronę wejścia do sali, w razie gdyby cienie postanowiły ponownie zaatakować. 

Grot strzały drasnął krawędź kolejnego cienia i na chwilę w samym jego środku zmaterializowała się blada postać o nieco szarawej cerze. Miała twarz wykrzywioną złością i bólem, ale jak tylko dostrzegła spojrzenie Artemis, uśmiechnęła się z wyższością. Bogini mimowolnie poczuła ukłucie niepokoju. Ilu ich tu jest? Z jednym poradziłaby sobie łatwo. Nawet z dwojgiem miałaby szanse, choć nie tak duże, jakby sobie tego życzyła. Jeśli jednak w sali znajdowali się kolejny śmiercionośni, była w poważnych tarapatach.

Tyle, że nie byłaby sobą, gdyby okazała to choćby jednym drgnięciem powieki. 

Nie czekała, aż postać znów stanie się cieniem i wystrzeliła kolejną strzałę. Śmiercionośny uchylił się, ale wtedy wypuściła kolejną i jeszcze jedną. Pierwszą z nich jakimś cudem zdołał odbić. Druga dosięgła celu i zatopiła się w barku postaci, która zawyła z bólu. Dopiero wtedy Artemis przypomniała sobie śmiercionośnych, którzy zaatakowali jej dom. Tamci byli dobrze uzbrojeni - ich stroje stanowiły ochronę przed boską bronią, a przy tym zapewniały pełnię ruchów niezbędną w walce. Ta postać natomiast właściwie częściowo stała przed nią naga - ciężkie pasy skóry ciągnęły się od bioder aż po kostki, tworząc coś na kształt spodni, ale poza tym śmiercionośny pozostawał nieodziany. 

Dlaczego?

Nim wpadła na jakąkolwiek teorię, uświadomiła sobie, że w sali wciąż przebywał też drugi napastnik. Choć raczej przypomniało jej o nim drganie powietrza, kiedy ten ruszył w jej kierunku. Nie zawracała sobie głowy naciąganiem strzały - zamachnęła się szybko i uderzyła tak, że gdyby przeciwnik był cielesny, powaliłaby go jednym ciosem w punkt między barkiem a szyją. Łuk przepłynął jednak przez cienistą postać i zarył o posadzkę. Napastnik nie tracił czasu i uderzył boginię w pierś. Zachwiała się i z trudem utrzymała równowagę, ale wykorzystała moment, w którym znów przybrał fizyczną postać i z impetem szarpnęła łuk w górę.

Ostra jak brzytwa cięciwa wpiła się w ciało śmiercionośnego, który zawył zupełnie tak, jak wcześniej jego towarzysz. 

Bogini nie miała czasu cieszyć się małym zwycięstwem, bo postrzelony napastnik skoczył na jej plecy, próbując wytrącić kobiecie łuk z rąk. Gdy upadała, obróciła się nieznacznie, amortyzując zderzenie z podłogą i dostrzegła, że z jego barku wciąż sterczała strzała. Mocno poczuła uderzenie, ale nim postać zdematerializowała się, bogini szarpnęła za brzechwę, rozdzierając ciało przeciwnika. Ten, pod wpływem jej gwałtownego gest, znalazł się ledwie kilka centymetrów od twarzy Artemidy.

Jego gorący oddech owionął jej policzek. 

 - Czego tu chcecie? - syknęła.

Oblicze śmiercionośnego wykrzywiał ból, ale mimo wszystko udało mu się ponownie uśmiechnąć.

- Krwi - odparł, nieznośnie przeciągając ten jeden wyraz.

- Mogę ci jej trochę utoczyć, jeśli chcesz.

Z warknięciem szarpnęła strzałę raz jeszcze, aż ta wyskoczyła z ciała śmiercionośnego. To wystarczyło, żeby zetrzeć mu z twarzy głupi uśmieszek. Zaraz potem uderzyła nią ponownie, tym razem celując w kark. Grot zanurzył się w ciele z satysfakcjonującym mlaśnięciem. Czarna jak noc krew trysnęła z rany, ale Artemida ledwie zwróciła na nią uwagę. 

Śmiercionośny zacisnął palce na jej gardle, nawet nie próbując odepchnąć atakującej go ręki. Wyszczerzył na nią małe, ostre ząbki. 

 - Ciekawe, jak długo będziesz taka mądra.

Bogini wiedziała, że zwykłe duszenie nie mogło jej zagrozić - nawet w ciele śmiertelnika. Było jednak na tyle nieprzyjemne, że szarpnęła się i poruszyła strzałą. 

Wtedy czyjaś noga odkopnęła jej rękę i przycisnęła boleśnie do ziemi. Krótki strzał oczami pozwolił bogini ocenić sytuację. Jeden napastnik właściwie na niej leżał, nie dając się podnieść i skutecznie utrudniając normalne oddychanie. Drugi z kolei stał nad nimi, przyglądając się Artemidzie z zainteresowaniem.

- Mina jej zrzednie, gdy dołączy do reszty - wyrzucił z siebie z niekłamaną pewnością.

Artemida nienawidziła tego, że tak osłabła. Gdyby była w pełni sił, w życiu nie pozwoliłaby sobie na tak słabą walkę. Walkę? Mało nie prychnęła lekceważąco. Jakby Apollin ją zobaczył, nawet nie powstrzymywałby kpiącego śmiechu. 

Nie chciała korzystać z boskiej postaci zbyt często. Nie tylko dlatego, że śmiercionośni łatwiej wyczuwali tę część jej osobowości. Wolała też uniknąć sytuacji, w której jednak któryś z bogów postanowiłby ją odnaleźć. Tym razem z pewnością zakneblowaliby ją i zamknęli w miejscu, z którego nijak by się nie wydostała. A to oznaczałoby koniec poszukiwań brata. 

W takiej formie jednak mogłaby sprawniej walczyć ze śmiercionośnymi. Ba, pewnie chociaż udałoby jej się uciec.

Tyle, że tym razem Artemida nie była pewna, czy zamierzała to robić. Przecież chciała dotrzeć do miejsca, w które śmiercionośni zabierali schwytanych bogów. Dużo wygodniej byłoby dostać się tam bez pięści zaciśniętej na szyi, ale... jeśli nie miała innej możliwości, czy warto było tracić dobrą szansę?