poniedziałek, 18 października 2021

Bogini księżyca i śmierci cz. 10

Aleks skłamałby, twierdząc, że zupełnie nie zawahał się przed podążeniem za nową znajomą. Nie rozumiał nic z tego, co właśnie wydarzyło się na jego oczach. Niewiele brakowało, a zginąłby na miejscu – zauważył zmierzający ku niemu nóż dopiero wówczas, gdy strzała wypuszczona przez Ami strąciła go z toru. Wcześniej Aleks brał łuk i kołczan za elementy stroju inspirowanego jakimś anime albo inna głupotą, ale w tamtej chwili pierwszy raz przemknęło mu przez myśl, że być może białowłosa dziewczyna wcale nie była taka bezbronna. Ile razy usiłowała przekonać go, że doskonale daje sobie radę sama? Wątpił, by przypadkiem uratowała mu życie. Pewności, że to nie szczęśliwy traf nabrał, gdy podszedł do noża i podniósł go z ziemi. Ślad po strzale znajdował się idealnie pośrodku ostrza.

Co tu się wyprawia?

Młody mężczyzna szybko wyrwał drugi nóż z pnia dębu i zgarnął po drodze strzałę Ami. Nie zastanawiając się już dłużej, pobiegł za dziewczyną. Nie miał zielonego pojęcia, kto próbował ich zabić ani czemu Ami postanowiła gonić tę osobę. A już tym bardziej nie pojmował, czemu się w to pakował. Przecież mógł zostawić tę zwariowaną dziewczynę i uciec jak najdalej stąd. Nie był jednak pewien, czy później potrafiłby spojrzeć na siebie w lustrze. Kim by nie była Ami, obiecał, że jej nie porzuci.

Był zaskoczony, jak długo szedł przez zarośla, podążając po śladach pościgu. Widział połamane gałęzie i rozdeptane kępy trawy, które prowadziły go w głąb lasu. Choć tyle kilometrów od cywilizacji ciężko było stwierdzić, gdzie dokładnie znajdowało się serce tej puszczy. Od spotkania z Ami ani razu nie sprawdził swojego położenia na mapie.

Przeszywający wrzask przetoczył się przez las, sprawiając, że Aleks zamarł w pół kroku. Ciężko było mu ocenić, czy głos mógł należeć do jego nowej znajomej. Równie dobrze krzyczeć mógł tajemniczy napastnik lub ktoś zupełnie inny. Mimo to Aleksa oblał zimny pot. Co tam się działo?

Przyspieszył krok, choć w naturalny sposób czuł potrzebę zawrócenia. Nie zmieniał tego fakt, że w rękach trzymał dwa noże oraz strzałę z ostrym grotem.

Między drzewami Aleks dostrzegł skuloną sylwetkę o włosach w kolorze księżyca w pełni. Dziewczyna klęczała na ziemi, opierając się na dłoniach. Nagle machnęła ręką i warknęła ze złością, najwyraźniej zupełnie nie zauważając towarzystwa. Kiedy przesunęła dłonią po twarzy, mężczyzna zrobił niepewny krok do przodu.

- Ami?

Plecy widoczne przez cienki materiał natychmiast się spięły. Dłoń dziewczyny opadła z powrotem na ziemię, ale Ami nie spojrzała na mężczyznę stojącego za nią.

- Mówiłam, żebyś uciekał.

Aleks odetchnął ciężko. Ile razy mieli odbywać podobną rozmowę?

- Wplątałaś się w trudną sytuację – odezwał się, stojąc nadal na swoim miejscu. – Znalazłaś się w jakimś niebezpieczeństwie, rozumiem, ale…

- Nie – przerwała mu ostro. Dlaczego nie chciała na niego spojrzeć? – Problem w tym, że nie rozumiesz, Aleks. To ciebie nie dotyczy. Mało brakowało, a byłbyś martwy. Nie mam…

- Dziękuję za to – wtrącił równie bezczelnie. – Uratowałaś mi życie i już zawsze będę miał u ciebie dług wdzięczności. Pozwól więc, że…

- Nie masz żadnego długu!

Ze złością uniosła głos. Wreszcie też obejrzała się przez ramię, obrzucając go wściekłym spojrzeniem. Jej skroń znaczył ślad ziemi, który musiała zostawić umorusaną dłonią. Przez chwilę wyglądała naprawdę dziko i Aleks nie pierwszy raz zadał sobie pytanie, kim tak naprawdę była.

- Nie mam zamiaru mieć cię na sumieniu – ciągnęła. – Nie wiem, czy jesteś zwyczajnie głupi, czy niemożliwie naiwny, ale ja nie potrzebuję bohatera. Ani tym bardziej dodatkowego ciężaru, którym musiałabym się przejmować.

Ciężko było nie zauważyć urazy, która przemknęła po twarzy Aleksa. Może nie poruszał się po lesie cicho jak duch i nie zareagował odpowiednio szybko na atakującego ich napastnika, ale nie uważał, żeby był tak zupełnie bezużyteczny. Gdyby Ami od początku powiedziała mu, co się dzieje, mógłby lepiej się przygotować na tego rodzaju okoliczności.

Dziewczyna zreflektowała się, widząc reakcję Aleksa. Wstała i spojrzała mężczyźnie prosto w oczy.

- Słuchaj, lubię cię – wyznała ku własnemu zaskoczeniu. – Jesteś sympatyczny i miło spędza się z tobą czas, ale ja nie mam teraz do tego głowy. Muszę coś załatwić, a ty nie powinieneś w tym uczestniczyć. Więc przepraszam, ale… dalej muszę iść sama.

Przez kilka chwil stali naprzeciw siebie bez ruchu. Aleks trawił słowa dziewczyny, szukając wyjścia z tej sytuacji. Nie chciał jej porzucać. Znali się zaledwie kilka godzin i ciężko było nazwać to szczególnie owocną relacją, ale czuł przemożoną chęć, żeby dalej towarzyszyć Ami. Może był to dziwny przejaw opiekuńczości, a może po prostu ciekawość, dokąd to wszystko prowadziło. Nie wykluczał też faktu, że dziewczyna zwyczajnie mu się spodobała i wszystkie te myśli powodowane były głupim, niedojrzałym zauroczeniem.

Aleks westchnął. Nie mógł przecież na przekór Ami podążać za nią krok w krok. To znaczy, oczywiście, że mógł, ale nie był psychopatą. Dość już upierał się przy swoim. Jeśli dziewczyna nie życzyła sobie jego towarzystwa to kimże był, by się sprzeciwiać?

W milczeniu skinął głową.

- Dziękuję – powiedziała Ami, a w jej głosie rzeczywiście słychać było wdzięczność. – Mimo wszystko, miło mi było cię poznać. Żegnaj.

Nie zaczekała na jego reakcję, choć Aleks pomyślał, że może to i lepiej, bo nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć. Nie lubił się żegnać. Zawsze był dość samodzielny i świadomie wybierał samotność, ale miał dom i chętnie do niego wracał. Jego bliscy szanowali potrzebę włóczenia się po lasach, górach, a kilkakrotnie nawet pustyniach, choć nie do końca rozumieli tego rodzaju zainteresowania. Dla nich prawdziwe wakacje oznaczały hotel, drinki i zorganizowane wycieczki z doświadczonymi przewodnikami. Kiedy Aleks w wieku osiemnastu lat poinformował ich o pierwszym wyjeździe, matka była bliska zawałowi. Mimo jej lamentów i próśb, chłopak nie zmienił zdania i kilka dni później stanął w drzwiach domu rodzinnego z dużym plecakiem przerzuconym przez ramię. Spojrzał wtedy na rodziców i powiedział:

- Nie żegnam się, bo za dwa tygodnie widzimy się z powrotem.

Dopiero kilka miesięcy później matka przyznała mu się, że w chwilach zwątpienia powtarzała sobie te słowa jak mantrę. W końcu, jeśli się nie pożegnali to musieli znów się zobaczyć, prawda? Aleks nie kwestionował jej punktu widzenia i od tego czasu „nieżegnanie się” było ich tradycją.  

Patrząc na Ami, która odwróciła się do niego plecami i ruszyła dalej w las, młody mężczyzna szepnął:

- Nie żegnam się.

Może było to naiwne i głupie, a Ami miała co do niego rację. Rodzinna tradycja sprawiła jednak, że pożegnania nie chciały przejść Aleksowi przez gardło. Wbijał wzrok w plecy dziewczyny, dopóki nawet jej jasne włosy nie zniknęły wśród półmroku lasu. Potem opuścił wzrok i z zaskoczeniem odkrył, że w dłoniach nadal trzymał dwa noże o ciemnogranatowych rękojeściach oraz strzałę o brązowo-szarym drzewcu. Jego uwagę przyciągnęło żłobienie przy lotkach. Uniósł strzałę, żeby lepiej widzieć. W sprawnie wyrytym zwierzęciu rozpoznał łanię z pyskiem dumnie zwróconym ku górze. Wyglądała, jakby wpatrywała się w niebo.

Aleks pokręcił głową, myśląc o jeleniach, które towarzyszyły jemu i Ami jeszcze jakiś czas wcześniej. Czy naprawdę istniały tego rodzaju zbiegi okoliczności? Tknięty jakimś nostalgicznym odruchem zrzucił plecak z ramion i wsunął strzałę między gumki spinające zewnętrzną kieszeń. Noże wrzucił do bocznej kieszonki wzmacnianej skórą. Przy odrobinie szczęścia miał nadzieję nie zniszczyć zanadto plecaka swoimi zdobyczami. Żal było wyrzucać dobrej jakości broń, która mogła przydać się podczas jego licznych wycieczek. Poza tym, choć Aleks głośno by się do tego nie przyznał, chciał, żeby strzała i noże przypominały mu o zaskakującej dziewczynie zdolnej kroczyć z dzikimi zwierzętami.

wtorek, 5 października 2021

Bogini księżyca i śmierci cz. 9

     Trzeba było przyznać, że Aleks był nie najgorszym piechurem. Z łatwością dotrzymywał kroku bogini w ludzkiej skórze, która nieprzerwanie podążała za swoimi wiernymi towarzyszami. Jelenie nadal otaczały ją posłusznie, prowadząc śladami thanásima i Apolla. Aleks co jakiś czas obrzucał zwierzęta niepewnym spojrzeniem, jakby zastanawiał się, co tu się w ogóle działo.

- Ami?

Bogini zerknęła na niego przez ramię. Znów przesunął wzrokiem po jeleniach.

- Dokąd to wszystko zmierza?

Artemida zajrzała w oczy mężczyzny i uśmiechnęła się bez cienia radości. Czyżby Aleks wreszcie zaczął rozumieć, że lepszym rozwiązaniem byłoby zawrócenie?

- Nie mam pojęcia – powiedziała szczerze.

- Ale rozumiem, że masz zamiar iść za nimi?

Ręką wskazał trzy jelenie kroczące z Artemidą. W jego głosie pobrzmiewało niedowierzanie i bogini wiedziała, że mężczyzna naprawdę był zszokowany. Artemis właśnie przeczyła wszystkiemu, co dotychczas widział. Gdyby ludzie nie byli tak ślepi na otaczającą ich prawdę, w tej właśnie chwili Aleks powinien już zrozumieć, że nie towarzyszyła mu śmiertelniczka. Oni woleli jednak zapomnieć i całkiem odsunąć od tego, co wykraczało poza ich rozumowanie. Na ogół wszystkim bogom bardzo to odpowiadało, Artemidzie jednak ciężko uwierzyć było w taką ignorancję.

- Mówiłam już, Aleksandrze, nie musisz mi towarzyszyć.

- Mówiłem już, Ami, nie pozbędziesz się mnie tak łatwo – odparował, naśladując jej ton.

Artemida westchnęła i odwróciła od niego wzrok, ale na ustach zatańczył jej lekki uśmiech. Słaby podmuch wiatru poruszył luźnymi kosmykami przy twarzy i bogini odgarnęła je za uszy. Aleks nie odrywał od niej wzroku.

- Skąd jesteś?

- Aleks – upomniała go natychmiast.

- Żadnych prywatnych pytań, jasne – mruknął z rezygnacją. – A czy zamiast tego…

- Szsz – przerwała Artemis, zatrzymując się nagle.

Aleks posłusznie zamilkł i natychmiast rozejrzał się z niepokojem, widząc, jak dziewczyna sięga dłonią w kierunku łuku przewieszonego przez ramię. Artemida starała zachowywać się jak najciszej, wciąż nasłuchując. Aleksander mówił dość głośno i mogło jej się tylko wydawać, ale mogła przysiąc, że z oddali dobiegł ją słaby trzask niby grzmot podczas burzy. Niebo było dziś jednak całkowicie czyste i bogini wiedziała, że w tej części kontynentu nie zanosiło się na żadne ulewy.

Gdyby nie pewność, że ojciec nigdy nie postąpiłby tak pochopnie, Artemida uznałaby, iż postanowił zejść na Ziemię, żeby ściągnąć ją z powrotem do domu. Ale jeśli to nie on przedzierał się przez las, to kto? Bogini przymknęła oczy, próbują wyczuć coś więcej. Na krańcach świadomości muskało ją coś na kształt drgań powietrza, jakby… dym.

- Ami? Co się dzieje?

Aleks przeskakiwał wzrokiem z zesztywniałej dziewczyny na otaczający ich las i z powrotem. Nie miał zielonego pojęcia, o co chodziło jego nowej znajomej, ale zdawał sobie sprawę, że coś było nie w porządku. Atmosfera w lesie nagle zgęstniała, w czym utwierdził go napięty ton Ami:

- Aleks, uciekaj.

Mężczyzna zmarszczył brwi. Nie podobało mu się to wszystko, ale ucieczka nie wchodziła w rachubę. Ami mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia parę lat i choć wyraźnie wplątała się w jakąś kompletnie pokręconą sytuację, Aleks nie mógł tak po prostu jej zostawić. Dziewczyna tymczasem zdjęła z ramienia łuk i powolnym, wyważonym ruchem nałożyła na cięciwę strzałę. Cały czas wbijała przy tym wzrok w zarośla po prawej stronie ścieżki. Aleks niczego tam nie dostrzegał, ale zdecydowanie wolał dmuchać na zimne niż później żałować. Dyskretnie chwycił za nóż umieszczony w pokrowcu przymocowanym do paska spodni i stanął w lekkim rozkroku.

- Mówiłam, żebyś uciekał – powiedziała Artemis, kątem oka widząc poczynania mężczyzny.

- A ja mówiłem, że nie zostawię cię tu samej.

- Ja nie żartuję.

Aleks uśmiechnął się tylko półgębkiem, jakby bawiła go cała ta rozmowa. Bogini miała ogromną ochotę potrząsnąć nim i wrzasnąć, że zabawa się skończyła, ale przeszkodził jej trzask gałązki. Artemida wycelowała strzałę w kierunku, z którego dobiegł i zmarszczyła brwi. Thanásima nigdy nie zbliżali się w cielesnej postaci. Woleli zdezorientować ofiarę otaczającym ją dymem i dopiero wtedy przystąpić do ataku. Może tym razem bogini się pomyliła?

Tylko przypadkiem odbite światło słoneczne sprawiło, że Artemida zdążyła wypuścić strzałę i strącić nią wyrzucony nóż. Oczyma wyobraźni widziała ostrze wbijające się między oczy Aleksa. Chłopak odsunął się z opóźnieniem, przeklinając pod nosem. Na chwilę otoczył ich hałas, kiedy spłoszone jelenie czmychnęły nagle między zarośla, kryjąc się przed nieoczekiwanym wrogiem. Kolejny nóż pomknął w stronę Artemidy i bogini uchyliła się, pozwalając, żeby klinga zagłębiła się w pniu rozłożystego dębu. W ciemności naprzeciw rozległ się kpiący śmiech.

- Taka przewidywalna.

Głos wroga brzmiał czysto, ale trudno było o nim powiedzieć coś więcej. Artemida nie mogła rozpoznać płci ani wieku, nie mówiąc już o jakichkolwiek emocjach. Zupełnie nie wiedziała, co o tym myśleć.

Niespodziewanie tajemnicza postać rzuciła się biegiem między drzewami. Boginie nie czekała ani sekundy i od razu podążyła za nią, choć wszystko w niej krzyczało, że to podstęp. Nie miała jednak większego wyboru – jeśli chciała znaleźć brata, musiała zagrać w tę grę. Jeśli jej przeciwnik był thanásima, mógł doprowadzić ją do miejsca, w którym umieszczono Apollina. Jeśli nie – miała zamiar przebić mu gardło strzałą za marnowanie tak cennego czasu.

W biegu Artemida zarzuciła łuk na plecy. W razie czego pod ręką miała sztylety, a puste dłonie ułatwiały płynniejsze przemieszczanie się między krzewami i drzewami. Choć te i tak zdawały się ustępować bogini z drogi. Sprawnie przekraczała kolejne powalone pnie, wystające korzenie czy niskie gałęzie. Uciekająca postać radziła sobie nie gorzej, dlatego Artemidę ogarniała coraz większa frustracja. Sprawy nie ułatwiał fakt, że w sporej odległości za sobą słyszała nieporadne i pospieszne kroki śmiertelnika. Aleks. Co z tym człowiekiem było nie tak?

Artemidzie udało się dostrzec ciemną sylwetkę, która wskoczyła między drzewa po przecięciu owalnej polany skąpanej w popołudniowym słońcu. Wszędzie rozpoznałaby metalowe pióra, którymi nabite były naramienniki lśniącej zbroi. Artemida zmusiła się, żeby przyspieszyć jeszcze bardziej, choć wydawało jej się, że już i tak zbytnio nadwyrężała mięśnie i stawy. Była boginią, ale ludzkie ciało nawet jej stawiało pewne ograniczenia.

Odległość między nią, a thanásima zmniejszyła się odrobinę. Cienkie gałązki chwytały włosy i ciągnęły suknię, ale były zbyt słabe, żeby powstrzymać Artemidę. Bogini mknęła między drzewami i żałowała, że nie mogła choć trochę napawać się tą chwilą. Całą jej uwagę zaprzątała postać majacząca między zaroślami i myśl o Apollinie, który znajdował się już na wyciągnięcie ręki. Artemida w biegu oparła dłoń o powalony konar i przeskoczyła go jednym susem. Przed sobą dostrzegła rozprzestrzeniający się powoli dym.

- Nie! – wyrwało jej się mimowolnie.

Nie mogła pozwolić, żeby thanásima znów wyparował. To była jej jedyna szansa na odzyskanie brata.

Szybciej niż kiedykolwiek Artemida wyjęła sztylet i cisnęła nim w kierunku wroga. Zaledwie chwilę później rozległ się dźwięk ostrza wbijanego w ciało i urwany odgłos, który wydał z siebie thanásima. Postać upadła na ziemię, znikając w odmętach dymu. Bogini nawet nie zwolniła, pokonując ostatnie stopy dzielące ją od śmiercionośnego. Wpadła w sam środek kotłującego się dymu i spojrzała na leżącą przed nią postać. To była ta sama kobieta, którą widziała w pałacu, była tego pewna. Thanásima obróciła się z uśmiechem, nic sobie nie robiąc z noża wbitego w kark. I zanim Artemida zdążyła pochylić się, żeby ścisnąć gardło kobiety i zażądać zaprowadzenia do brata, śmiercionośna zniknęła.

Wrzask, jaki wydała z siebie ułamek sekundy później bogini, spłoszył wszystkie ptaki w promieniu kilku mil. Przepełniały go wściekłość i bezsilność, które jednocześnie powaliły Artemidę na kolana. Dziewczyna upadła, a z jej oczu popłynęły łzy. Była tak blisko. Właściwie już ją miała. Jakim cudem po prostu rozpłynęła się w powietrzu?!

- AGHH! – Artemida zaryła dłonią ziemię, rozsypując na boki kamienie, trawę i piasek.

         Dopiero wtedy dostrzegła, że razem ze śmiercionośną zniknął sztylet. 

środa, 15 września 2021

Bogini księżyca i śmierci cz. 8

       Artemis wsunęła się między drzewa, bez najmniejszego wysiłku poruszając się cicho niczym polująca puma. Człowiek za jej plecami starał się jej dorównać, jednak co chwila trącał nieuważnie gałązki i listki. Bogini nie zwracała na to najmniejszej uwagi, zbyt zajęta poszukiwaniem saren, które mężczyzna spłoszył wcześniej.

- Często biwakujesz? – zapytał, stąpając ostrożnie po dywanie z igieł.

Nieustannie rzucał Artemidzie ukradkowe spojrzenia. Bogini i tak była zaskoczona, że wytrzymał w milczeniu całą minutę.

- Nie lubisz mówić o sobie, w porządku – kontynuował, kiedy Artemis nie odpowiedziała. – Zdradzisz mi chociaż swoje imię?

Bogini coraz poważniej zastanawiała się, dlaczego człowiek jeszcze nie zrezygnował. Nie przyznałaby tego głośno, ale jego upór nawet jej się podobał. Zupełnie przeczył jej przekonaniom na temat ludzi. Nie poddawał się łatwo, dlatego Artemida nagrodziła go niemal prawdziwą odpowiedzią:

- Ami.

- Ami? – powtórzył mężczyzna. – To zdrobnienie, tak? Ładne. Jestem Aleks.

 Artemida nie zareagowała, choć miło było przestać myśleć o nim jako „człowieku”. Aleksander oznaczał mężczyznę troskliwego, który bronił innych. Niektórzy nazywali tym imieniem Parysa bezpośrednio odpowiedzialnego za wybuch wojny trojańskiej. Wspomnienie Apollina pomagającego królewiczowi w pokonaniu Achillesa zakłuło boginię w sercu, przywracając jej myśli na właściwy tor. Gdzie jesteś? zawołała, posyłając pytanie w przestrzeń, która od dłuższego czasu odpowiadała jedynie głuchą ciszą. Brakowało lekkiego poczucia obecności towarzyszącego jej od pierwszych chwil życia. Zupełnie jakby została sama.

Artemidzie nie podobał się kierunek, w jakim zmierzały jej myśli. Apollo żył. Musiał żyć. Przecież wiedziałaby, gdyby stało się nieodwracalne. Cisza niczego nie dowodziła, była jedynie ostrzeżeniem, że czas uciekał. Serce Artemidy wciąż tłukło się w piersi – gdyby Apollo odszedł, pękłoby na pół. Bogini była o tym przekonana.

- Więc, Ami, przyjechałaś z przyjaciółmi? – Cisza. – Ja lubię biwakować sam. To oczyszcza, wiesz? Łono natury, świeże powietrze. Żadnych miast i hałasów. Tylko ja i las.

Bogini nie chciała dać tego po sobie poznać, ale słowa Aleksa sprawiały jej przyjemność. Właśnie dlatego wykradała się do lasu. Kiedy była w pałacu, drzewa, wzgórza i strumienie wołały ją, powodując nieustającą tęsknotę. Każdego dnia marzyła o tym, żeby zanurzyć palce w gęstej trawie i wypatrywać gwiazd przez gałęzie drzew. Więc uciekała. Raz po raz opuszczała pałac, ściągając na siebie gniew najbliższych. Nie potrafiła jednak inaczej.

- Nie jesteś zbyt wygadana, co?

Aleksander nie wiedział nawet, jak bardzo trafił w sedno.

- W takim razie, będę musiał się postarać i nadrobić za dwoje.

Z jakiegoś powodu paplanina mężczyzny nie drażniła Artemidy tak bardzo jak można by się spodziewać. Skutecznie zakłócał jej czarne myśli i sprawiał, że nie skupiała się na czekającej ją wojnie. Właściwie to cieszyła się, że coś skłoniło ją do przyjęcia towarzystwa Aleksandra.

Bogini przymknęła oczy, nie przerywając marszu. Las jej słuchał, a ona słuchała lasu. Była nim. I w tej chwili stawała się liśćmi, gałęziami, trawą i owocami, które wzywały łanie i jelenie do poprowadzenia Artemis ku przeznaczeniu. I wszystko to pod nosem niczego nieświadomego Aleksa. Jego ludzki umysł i tak nie byłby w stanie tego pojąć. Im dłużej myślał, że miał do czynienia ze zwykłą dziewczyną, tym lepiej. Artemida nie zamierzała zepsuć muru, który od wieków oddzielał śmiertelników od bogów. Tak było dużo spokojniej.

Jej plan działał. Bogini uniosła z satysfakcją kącik ust i czekała. Wyraźnie słyszała źdźbła trawy uginające się pod racicami i gałęzie poruszane zgrabnymi ciałami. Jelenie nadchodziły.

- Byłem wtedy już drugi dzień na nogach, bo koniecznie chciałem nadrobić stracone godziny. – Artemida zupełnie przegapiła moment, w którym Aleks podjął nowy temat. – Cieszyłem się tylko, że pogoda dotychczas mnie oszczędzała i temperatura w nocy nie spadła zbyt nisko.

  Bogini słuchała go tylko jednym uchem, skupiona na swojej dyskusji z lasem.

Wreszcie je poczuła. Trzy łanie skradające się w zaroślach niespełna sześć łokci od Artemidy. Były ciekawe i powoli zbliżały się ku bogini. A ona czekała.

- Co prawda, nie było to nawet miasteczko, a raczej zabita dechami wiocha na uboczu, ale nie mogłem narzekać – ciągnął Aleks. – Zapukałem do drzwi…

Mężczyzna urwał nagle, a bogini nie miała żadnych wątpliwości, że dostrzegł wreszcie ich towarzyszy. Jego kroki ustały i nawet oddech jakby przycichł. Przez chwilę Artemida rozważała, czy człowiek naprawdę mógł obawiać się łagodnych jelonków, ale szybko zrozumiała, że nie przemawiał przez niech strach. To był podziw. Dostrzegła to w jego oczach, gdy płynnym obrotem stanęła twarzą w twarz z mężczyzną. Dzieliło ich kilka stóp, choć Aleks zdawał się tego nie dostrzegać. Całkowicie pochłonął go widok łani stojącej między pobliskimi drzewami. Jak na kogoś często obcującego z lasami był dość zaskoczony takim obrazkiem.

- Nie… – szepnął – ruszaj się. Nie płoszmy ich.

Za pierwszą łanią stała kolejna, a tuż obok zatrzymał się młody jelonek. Artemida była przekonana, że te same zwierzęta opuściły ją, gdy tylko pojawił się hałasujący Aleks. One także ją rozpoznały. Jelonek ruszył przodem, a jego towarzyszki podążyły wiernie, wbijając ciemne oczy w boginię.

Aleks sapnął, kompletnie rozdarty między porażającym podziwem dla zwierząt, a niepokojem o nową znajomą. Jelenie szybko znalazły się na wyciągnięcie ręki, jakby zupełnie nie robił na nich wrażenia widok człowieka. Dziewczyna też nie zachowywała się normalnie. Kobiety, które znał, uciekały na widok najmniejszych stworzeń, nawet jeśli te były zupełnie niegroźne. Za to Ami z lekkością uniosła dłoń i pogładziła jelenia po pysku. Aleks jeszcze nigdy nie doświadczył czegoś takiego. Bał się odezwać, żeby nie psuć chwili, choć cisnęło mu się na usta tak wiele pytań.

- Prowadźcie dalej – poleciła szeptem Artemida. Z mocą wpatrywała się w oczy jelonka. – Pokażcie, gdzie zabrali mojego brata.

Jelonek obrócił głowę, jakby chciał wskazać odpowiedni kierunek. Następnie on i jego towarzyszki ruszyli, prowadząc Artemidę ze sobą. Aleks zawahał się, ale nie chciał przegapić tego niecodziennego zjawiska. Był oczarowany tym, co się właśnie działo. Starał się robić jak najmniej hałasu, podchodząc do dziewczyny o najjaśniejszych włosach, jakie widział.

- Możesz w to uwierzyć? – szepnął, nie chcąc płoszyć zwierząt.

- A ty nie?

Gdyby nie powaga sytuacji, Artemida mogłaby się nawet roześmiać. Zapomniała już, jak to było, imponować ludziom. Musiała się jednak opanować. W tej chwili liczyło się przede wszystkim uratowanie Apollina.

- Więc na co dzień jesteś zaklinaczką jeleni? – zażartował Aleks.

Artemida zerknęła na niego przez ramię. Był zabawny z tymi staraniami, żeby nie hałasować. Gdyby nie jej moc, jelenie już dawno uciekłyby głęboko w las.

- Wiem, co chcesz powiedzieć – kontynuował mężczyzna. – Ja też jak ostatni jeleń za tobą idę? – Wzruszył ramionami. – Trudno. Jestem ciekaw, dokąd mnie zaprowadzisz.

Bogini mimowolnie pomyślała o śmiercionośnych, którzy czekali na nią u celu. Żaden śmiertelnik nie powinien znajdować się w pobliżu, kiedy wreszcie ich spotka. Artemida nie zamierzała się wahać ani hamować. I nie sądziła, żeby thanásima mieli jakąkolwiek litość dla przypadkowych świadków. Nie mogła tak ryzykować życia Aleksandra.

Zwolniła kroku, pozwalając jeleniom nieco się wyprzedzić. Szli teraz z Aleksem niemal ramię w ramię. Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego zachowaniem Artemidy, ale jednocześnie uśmiechnął się przyjaźnie

- Nie sądzę, żebyś był jeleniem – zaczęła bogini, patrząc przed siebie. – Ale uważam, że nie powinieneś dalej ze mną iść.

Aleksander cmoknął z niezadowoleniem i pokręcił głową. Kątem oka Artemida widziała ciemny lok podążający śladem tego ruchu.

- Znowu wracamy do punktu wyjścia? Mówiłem już, nie zostawię cię samej w wielkim lesie.

- Jak widzisz, radzę sobie doskonale – odparła spokojnie. Łania zastrzygła uszami. – Nie potrzebuję twojej pomocy.

- Nie oferowałem pomocy – zaoponował.

Artemida była więcej niż pewna, że właśnie to jej wcześniej proponował, ale postanowiła tego nie komentować. Uniosła lekko brodę i powtórzyła z naciskiem:

- Nie powinieneś ze mną iść.

- A to dlaczego?

Dyskusja z Aleksem przypominała Artemidzie sprzeczki, które miewała z Apollem i Hermesem. Każde chciało mieć rację, nawet jeśli nie miało to najmniejszego sensu.

- Bo może to, co robię, jest niebezpieczne – powiedziała tajemniczo.

Liczyła, że w taki sposób wystraszy śmiertelnika i sprawi, że nie będzie już tak uparcie za nią podążał. Może ona sama nie wyglądała jak ktoś, kogo należało się bać, ale przecież Aleks jej nie znał. Ludzie byli różni. Knuli, zdradzali i kłamali. Bogowie nie byli w tej kwestii dużo lepsi, jednak odkąd zerwali bliskie kontakty z ludźmi, znacząco się uspokoili. Dla własnego dobra Aleks powinien widzieć w niej kogoś, komu nie należało ufać.

- Cóż – zaczął z namysłem. Jego twarz powoli wykrzywił kpiący uśmiech. – W takim wypadku lepiej trzymać się razem, co?

Artemida była bardzo blisko tego, żeby wybuchnąć. Niesamowicie korciło ją, aby wypuścić wszystkie emocje, które targały nią od zniknięcia Apolla, a może nawet dłużej. Nagromadzony żal, złość, bezsilność i chęć zemsty domagały się uwolnienia. Ale to najpewniej zupełnie zniszczyłoby jej maskę śmiertelnika. A wtedy najbezpieczniejszą opcją byłoby pozbycie się Aleksandra.

Bogini spojrzała na najbardziej upartego człowieka, jakiego przyszło jej spotkać. Omiotła wzrokiem jego ciemne loki, piękne oczy, nijaki zarost i wątłą sylwetkę. „Trzymanie się razem” nie dawało jej żadnych korzyści. Co najwyżej powodowało, że w przypadku starcia musiałaby mieć oczy dookoła głowy i bronić nie tylko siebie, ale również swojego towarzysza. Tyle, że patrząc w jego zielone oczy, postanowiła nie zajmować się tym od razu. Thanásima nie czekali przecież za najbliższym drzewem. Artemida miała mnóstwo czasu, żeby odprawić Aleksandra naprawdę skutecznie. Na razie nie było sensu z nim walczyć. Zwłaszcza, jeśli jedyną rzeczą, jaka mogła przekonać go do odejścia, była moc bogów. Artemida nie chciała zbyt szybko ujawniać swojej obecności. Thanásima mogli być daleko, ale bogini była pewna, że czuwali. I czekali, aż jej rodzina opuści Olimp. Dlatego musiała zachować pozory tak długo, jak tylko się dało.

środa, 11 sierpnia 2021

Bogini księżyca i śmierci cz. 7

Bogini, rzecz jasna, natychmiast przyjęła ludzką postać, która nie wzbudzała większych podejrzeń. Twarz utraciła nieco ze swoich ostrych kształtów na rzecz bardziej zaokrąglonego podbródka i mniej wyrazistych kości policzkowych. Artemis zdawała sobie sprawę z tego, że dzięki temu wyglądała na młodą, niewinna dziewczynę. Smukłe ciało bez widocznie zarysowanych mięśni sprawiało wrażenie słabego, ale właśnie na tym jej zależało. Ludzie powinni uważać ją za nieszkodliwą i zwyczajną. Lśniące niczym tarcza księżyca włosy nieco zmatowiały, zachowując jednak swój śnieżnobiały kolor. Artemida miała pewne pojęcie o zwyczajach ludzi i wiedziała, że żadna barwa nie była w stanie ich zaskoczyć. W swoim długim życiu zdołała zobaczyć sporo nietypowych rozwiązań, dlatego farbowanie włosów nie stanowiło dla niej tajemnicy. Prychnęła. Dlaczego ktoś miałby chcieć wpływać na swoje naturalne piękno?

Opinia bogini nie miała większego znaczenia. Przybranie ludzkiego wyglądu było konieczne, jeśli Artemida nie chciała ściągać na siebie całej uwagi. Zamierzała odnaleźć thanásima, ale to ona powinna być łowcą, a nie odwrotnie.

Potrzebowała się skupić. Nadal nie czuła więzi z Apollem, przez co jej niepokój wzrastał. Nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś takiego. Zdarzało jej się ignorować połączenie z bratem bliźniakiem – zwykle, gdy próbował powstrzymać ją przed porywczymi i niebezpiecznymi pomysłami. Zawsze jednak wystarczyło sięgnąć w głąb siebie, żeby wyczuć jego świadomość na obrzeżach umysłu. Teraz Artemidę otaczała głucha pustka. Nie czuła lekkiego drżenia, ciepła ani ciągnięcia, które pojawiały się w obliczu różnych emocji brata.

Kobieta – dziewczyna – odetchnęła i poprawiła kołczan wiszący na ramieniu. To nie był dobry czas na ponure rozmyślania. Thanásima z całą pewnością musieli pojawić się w tym lesie, kiedy opuścili Olimp. Nie istniała inna droga, a Artemida zamierzała dowiedzieć się, w którym kierunku wrogowie odeszli z jej bratem. Być może dla innych przeczesywanie tak dużego terenu wydawałoby się stratą czasu, ale bogini po raz pierwszy od dłuższego czasu odetchnęła pełną piersią. Las. Czuła go każdą komórką składającą się na jej ludzkie ciało. Marzyła o tym, żeby urządzić polowanie ze swoimi nimfami, a po nim rozłożyć się na polanie skąpanej w jasnych promieniach słońca przedzierających się między gałęziami drzew. Radość z ponownego przebywania poza Olimpem tłumił w niej skutecznie niepokój o Apolla. Obiecała sobie, że po jego uwolnieniu razem spędzą cały dzień poza granicami pałacu.

Artemida wiedziona przeczuciem skierowała się na północ. Jej stopy odziane w delikatne skórzane buty o giętkiej podeszwie nie wydawały niemal żadnych dźwięków w zetknięciu z poszyciem. Przypadkowy przechodzień mógłby być zaskoczony tak nietypowym widokiem – subtelną dziewczyną kroczącą w środku głuszy z łukiem na plecach – ale pojedynczy gap nie byłby problemem. Bogini była gotowa przebić go strzałą, w razie gdyby okazał się niewygodnym świadkiem. Nie mogła ryzykować zdradzeniem, jednak misja uratowania brata była najważniejsza.

Cichy szelest zakłócił ciszę panującą w lesie. Na skraju pola widzenia Artemida dostrzegła delikatny ruch gałązek krzewu jarzębiny. Usta bogini rozciągnęły się w lekkim uśmiechu, kiedy dotarła do niej woń przybysza. Jej włosami poruszył ledwie wyczuwalny zefirek. Krzew poruszył się mocniej i spomiędzy liści wreszcie wyłonił się pysk, a następnie cała głowa młodej łani. Zwierzę zastrzygło uszami i z zainteresowaniem spojrzało na stojącą przed nim dziewczynę. Bogini nie roztaczała zapachu zwykłego człowieka, choć łani nie kojarzyła się także z żadnym mieszkańcem lasu. Było w niej coś magnetycznego i dlatego zwierzę ruszyło przed siebie, nie okazując charakterystycznego dla siebie strachu. Łania znalazła się na wyciągnięcie ręki i wtedy Artemida uniosła ramię. Jej dłoń dotknęła czerwono-brązowego futra charakterystycznego dla tej pory roku. Przez cały ten czas łania nie spuszczała wzoru z twarzy bogini.

- Dokąd odeszli, kochana? – odezwała się dźwięcznym głosem Artemida. – Gdzie są ci, którzy spłoszyli resztę twojego stada?

Łania ponownie zastrzygła uszami, jakby zrozumiała pytanie bogini. W rzeczywistości jednak zwierzę wiedziało, czego oczekiwała Artemida, choć ludzki język był dla niego tajemnicą. Rozmowa z nim była zgoła inna od konwersacji prowadzonych z księżycem. Ten drugi był wyniosły i zimny; odpowiadał tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę. Łania nie mogła wprawdzie rozmawiać, ale zamierzała pomóc bogini z pokorą. Nie rozumiała, kim była Artemida, a mimo to czuła przed nią respekt, który skłaniał do współpracy.

Zwierzę obejrzało się na krzew, za którym kryło się chwilę wcześniej. Jego gałęzie bujne obsypane były czerwonymi owocami stanowiącymi wyrazisty akcent kolorystyczny w zdominowanym zielenią lesie. Łania niespieszne podążyła w tamtą stronę z boginią u boku. Artemida w czasie drogi obserwowała otaczające ją zarośla z uwagą, chłonąc jak najwięcej szczegółów. Nic jednak nie wskazywało na obecność wroga teraz czy kiedykolwiek wcześniej. Thanásima albo nie znaleźli się w tej części lasu, albo byli doskonale przygotowani. Artemida czuła się jak okradziona osoba, w której domu nie ma żadnych śladów włamania.

Po przejściu niemal kilometra do łani i bogini dołączył młody jelonek. Głowę trzymał nisko przy ziemi, sprawiając wrażenie, jakby kłaniał się kobiecie. Artemida pogładziła go łagodnie po kłębie, nie przerywając marszu. Kilka chwil później spomiędzy drzew wyskoczył kozioł z wąskimi parostkami ledwie wystającymi nad uszami. Zwierzę zawahało się na ułamek sekundy, ale szybko dołączyło do ich oryginalnego zbiorowiska. Artemida czuła, że zmierzali w dobrym kierunku. Najwyraźniej po kolei natykali się na sarny należące do rozproszonego stada. Bogini nie przestawała z uwagą śledzić wszystkich mijanych drzew, krzewów i paproci.

Niespodziewany szelest przerwał błogą ciszę lasu i spłoszył wszystkie sarny. Zwierzęta czmychnęły w kierunku przeciwnym do źródła hałasu, w  kilka chwil pozostawiając Artemidę samą sobie. Bogini nie przejęła się jednak utratą towarzyszy – wiedziała, że wrócą. Zamiast tego płynnie chwyciła za strzałę i nałożyła ją na cięciwę. Instynkt podpowiadał, żeby zaatakowała, zanim wróg się zbliży, ale Artemis uciszyła go natychmiast. Była ciekawa. Zresztą celowanie na oślep nie miało najmniejszego sensu w przypadku thanásima.

Szelesty rozlegały się coraz bliżej, aż bogini była w stanie dostrzec postać człowieka przedzierającego się przez zarośla. Natychmiast opuściła łuk, pozostając w gotowości. Śmiertelny nie miałby z nią najmniejszych szans.

Wreszcie człowiek pokonał ostatnią linię krzewów i Artemida mogła mu się lepiej przyjrzeć. Był wysoki i wątło zbudowany, choć bogini starała się nie porównywać go do Apolla czy Aresa. Mężczyzna nie dorównywał jednak nawet Heraklesowi ani Perseuszowi. Artemis nie potrafiła spojrzeć na niego przez pryzmat ludzkich standardów. Młodą twarz porastał krótki zarost, a nos był nieco za szeroki, ale wzrok bogini przykuły przede wszystkim oczy człowieka. Miały odcień liści lauru, w jaki zamieniona została Dafne. Na wspomnienie ukochanej brata, Artemida poczuła ukłucie tęsknoty.

Chwilę później człowiek zauważył obecność bogini i zamarł w pół kroku. Na jego twarzy pojawił się wyraz szczerego zdumienia, kiedy spojrzeniem obejmował białe włosy spływające na plecy, prostą sukienkę, sztylety oraz kołczan i łuk. Mężczyzna zupełnie nie spodziewał się spotkać kogoś w takiej głuszy, a już na pewno nie delikatną dziewczynę ubraną w tak nietypowy sposób.

- Zgubiłaś się?

Artemida ledwie powstrzymała się przed lekceważącym uniesieniem brwi.

- A ty się zgubiłeś? – Odbiła piłeczkę.

Mężczyzna zamrugał dwukrotnie i lekko się uśmiechnął. Następnie poprawił ramiączko gigantycznego plecaka, jakby chciał zwrócić na niego uwagę i powiedział:

- Biwakuję.

- Tak jak i ja.

Człowiek z powątpiewaniem otaksował jej ekwipunek.

-  Więc gdzie twoje rzeczy?

- Oddaliłam się od obozowiska. – Artemida kłamała bez mrugnięcia okiem. Mogła przebić oko tego człowieka strzałą i odejść bez marnowania czasu. Coś jednak nie pozwalało jej tego zrobić. – Powinnam już iść.

- Zaczekaj!

Mężczyzna pospiesznie podszedł bliżej, przelotnie zerkając na jej broń.

- To cosplay czy co? – Przechylił z zainteresowaniem głowę, ale zaraz kontynuował: – Nie powinnaś chodzić tu sama. Las bywa niebezpieczny.

- Dam sobie radę.

- Mogę odprowadzić cię do obozu – zaoferował mężczyzna, nie zważając na to, że Artemida usiłowała go zbyć. – W którym to kierunku?

- Nie potrzebuję pomocy.

Artemis nie zachowywała się jak typowa dziewczyna w takich okolicznościach. Nie czuła strachu przed otaczającym ją lasem ani nieznajomym mężczyzną naciskającym na towarzyszenie jej. Widziała, jak człowiek próbuje zrozumieć, co było z nią nie tak. Nie dała mu jednak dojść do żadnych wniosków. Odwróciła wzrok od mężczyzny i podążyła w kierunku, w jakim wcześniej prowadziły ją łanie. Zamknęła oczy, usiłując się skupić na naturze wokół. Sarny z pewnością nie uciekły daleko. Jeśli tylko je wyczuje, przybędą.

- Hej!

Okrzyk i głośne kroki za jej plecami sprawiły, że Artemida szybko uniosła łuk, obracając się na pięcie. Mężczyzna zatrzymał się natychmiast, widząc wycelowaną w siebie strzałę. Uniósł ręce.

- Spokojnie. Nie zamierzam cię skrzywdzić, chciałem tylko pomóc. – Wzrokiem przeskakiwał między jej twarzą, a bronią. – Możesz to opuścić?

Biedny człowiek nie zdawał sobie sprawy, że Artemida mogła go zabić równie szybko z uniesionym, jak i opuszczonym łukiem. Pewnie nawet nie zdążyłby mrugnąć. Kobieta jednak posłuchała, zaskakując samą siebie. Właściwie to nie chciała zabijać tego człowieka.

- Nie mam czasu na rozmowy – odezwała się, marszcząc brwi. – Zostaw mnie tutaj.

- Nie chcę cię mieć na sumieniu – zaoponował mężczyzna. – Może i masz broń, ale w tym lesie mogą się czaić naprawdę niebezpieczne stworzenia.

Co by zrobił, gdyby wiedział, że najniebezpieczniejszą istotą w promieniu wielu kilometrów była właśnie ona?

Artemis tym razem nie wysiliła się nawet na odpowiedź. Jednym ruchem schowała strzałę do kołczana, odwieszając łuk na ramię. Mężczyzna drgnął nerwowo przez jej gwałtowny ruch, ale szybko zreflektował się i wyprostował. Kącik ust bogini lekko drgnął. Ludzie byli zabawnymi istotami. Artemida nie mogła jednak pozwolić sobie na zbytnie rozproszenie. Obróciła się więc ponownie i ruszyła we wcześniej obranym kierunku. Tym razem nie zareagowała, gdy rozległy się za nią kroki.

- Uparta jesteś, co? – zagadnął człowiek. – Więc rozumiesz, że nie mogę cię zostawić. Ja też lubię obstawać przy swoim.

Bogini nie odpowiedziała. Postanowiła już wcześniej nie zabijać mężczyzny i nadal nie zamierzała zmieniać zdania. Nie rozumiała, skąd u niej to nietypowe miłosierdzie, choć członkowie jej rodziny miewali już słabostki do ludzi. Tyle, że jej to nigdy nie dotyczyło.

Poszukiwania brata nie były jednak odpowiednim czasem na tego typu rozmyślania. Pozwoliła więc zaakceptować swoje położenie i w milczeniu pogodziła się z towarzystwem.

poniedziałek, 26 lipca 2021

Bogini księżyca i śmierci cz. 6

Nogi Artemis wrosły w ziemię, a usta odmówiły posłuszeństwa. Bogini wewnętrznie krzyczała z rozpaczy, choć na placu przed pałacem panowała złowroga cisza. Dało się w niej wyczuć porażkę. Apollo, bóg życia i słońca, bratnia dusza Artemidy i jeden z najwyższej dwunastki został zabrany. Bogini poczuła przejmujący chłód. Jak mogli być tak ślepi? Dlaczego nikt nie zwolnił i nie przeanalizował tej sytuacji na zimno? Thanásima nie pragnęli pałacu, jeszcze nie teraz. Przecież bogowie doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że interesowała ich wyłącznie moc, którą mogli zbierać do własnych celów. Potrzebowali jej. Zwykle napadali na samotnie podróżujących będących łatwym celem, ale dwunastka z Zeusem na czele zaszyła się w pałacu i ukryła przed thanásima. Artemida nie miała pojęcia, czy śmiercionośni byli świadomi tego, że Hera i Posejdon znajdowali się poza bezpiecznymi murami. Natychmiast cała się zjeżyła. Bezpiecznymi. Właśnie boleśnie się przekonali, że pałac wcale nie był azylem. Stał się dla nich więzieniem, a w przyszłości – kto wie – być może grobowcem.

Wszyscy bogowie w skupieniu patrzyli na Zeusa i Artemidę. Każde z nich przedstawiało zupełnie inny obrazek. Najwyższy z bogów zaciskał dłoń w pięść, a na jego twarzy odmalowała się koncentracja. Niemal można było usłyszeć jak przez jego myśli przewijają się różne scenariusze, w których szuka odpowiedzi na swoje pytania.  Było jasne, że jeśli ktoś mógł znaleźć odpowiednie rozwiązanie, tą osobą był Zeus. Wystarczyło jedno jego słowo, a wszyscy bogowie odpowiedzieliby na wezwanie i ruszyli do walki. Czy to mogłoby wystarczyć? Bogowie byli władzą, ale po raz pierwszy nie znali swojego przeciwnika.

Artemida z kolei wyglądała, jakby zamierzała rozłupać wszechświat na pół i wyrwać z niego siłą brata bliźniaka, który chwilę wcześniej rozpłynął się w czarnym dymie niby miraż pustynny. W jej oczach płonął taki gniew, że nawet wierne nimfy, które stały w drzwiach pałacu, nie odważyły się podejść bliżej.

- Może zbierzmy się w środku. – Ton Hestii sugerował, że to wcale nie było pytanie. Brzmiał głośno i nienaturalnie w przejmującej ciszy. – Zeusie?

Bóg skinął krótko głową i wszystkie jego dzieci oraz rodzeństwo ruszyli do pałacu. W miejscu pozostała tylko Artemida, która dla odmiany niewidzący wzrok skierowała ku rozdartej bramie. Była boginią łowów. Miała po swojej stronie księżyc, lasy, zwierzęta i góry. Kto, jak nie ona, mógł odnaleźć Apolla i sprowadzić go do domu?

- Artemido?

Suelle zrobiła krok w kierunku bogini i skłoniła się lekko.

- Oczekują cię w wielkiej sali.

Artemida westchnęła. Paliła się, żeby wyruszyć na poszukiwania bliźniaka. Wiedziała jednak, że lepiej było mieć po swojej stronie także resztę bogów. Godzinę. Dam im jedną godzinę. Zdecydowanym krokiem przeszła przez plac i skinęła głową na nimfy.

- Pilnujcie bramy. Zabijcie każdego, kto zbliży się bez podania ważnego powodu.

Jej towarzyszki przytaknęły milcząco i natychmiast ustawiły się w przejściu, strzegąc wejścia do pałacu bogów. Na ramieniu Katne przysiadł orzeł Zeusa.

Z wielkiej sali dobiegały podniesione głosy, co nieszczególnie dziwiło Artemidę. Po tylu latach spędzonych w niemal zamkniętym gronie bogowie szybko się na siebie irytowali. Nie było też zaskoczeniem, że po dwóch stronach sporu znaleźli się Zeus i Hades.

- Sugerujesz, że powinniśmy porzucić Apollina?

Istniał jeden istotny fakt, o którym nie wiedziało wiele osób – Hades był uosobieniem spokoju. Przebijał w tym nawet swojego brata. Bóg świata zmarłych budził powszechny strach, ale wynikał on jedynie z tego, że ludzie podświadomie obawiali się sądu. Wiedzieli bowiem, iż Ajakos, Minos i Radamantys widzieli każdy najdrobniejszy postępek, a ich werdykt zawsze był sprawiedliwy. Nic dziwnego, że nieczyści i ograniczeni ludzie drżeli na myśl o stanięciu przed trybunałem. Marne były ich szanse na wieczne szczęście w otoczeniu Pól Elizejskich.

- Nigdy nie porzuciłbym własnego dziecka, Hadesie – zagrzmiał Zeus, a jego brwi zbliżyły się do siebie w nieprzyjemnym grymasie.

Ciche, niemal niesłyszalne parsknięcie zwróciło uwagę Artemidy. Bogini spojrzała w odległy kąt sali i dostrzegła Dionizosa z krzywym uśmieszkiem przyglądającego się potyczce braci. W jego dłoni kołysał się kieliszek, a sądząc po błędnym spojrzeniu, nie był to pierwszy tego dnia. Był tu przez cały czas? W tym stanie kompletnie nie nadawał się do walki, ale Artemis nie mogła uwierzyć, że zapijał się w najlepsze, kiedy Apolla pojmali i wyprowadzili z pałacu. Ich spojrzenia skrzyżowały się i uśmiech Dionizosa osłabł. Z nietypową dla siebie powagą bóg uniósł kieliszek, jakby chciał w ten sposób pocieszyć siostrę. Artemida żałowała, że nie włóczył się już po świecie śmiertelników, żeby z radością opijać wschody, zachody czy co on tam świętował.

- A jednak nie chcesz wyruszyć na poszukiwania syna. – Hades stał z zaplecionymi na szerokiej piersi ramionami. Był podobny do Zeusa: wysoki, barczysty i władczy. Obaj mieli włosy w jasnym kolorze, choć Hades, w przeciwieństwie do brata, obcinał swoje krótko i nie nosił brody. Wyglądał przez to na sporo młodszego. – Marnujesz czas.

- Wykorzystuję go na zaplanowanie swoich działań, bracie.

- Nie jesteś w stanie ich zaplanować, Zeusie. – Hades pokręcił głową. – Nie znamy przeciwnika. Nie wiemy, jakie ma siły i gdzie się ukrywa. Trzeba to przyznać, znajdujemy się w ciężkiej sytuacji.

- I nie będę jej pogarszał, ryzykując utratę kolejnych członków rodziny. – W głosie Zeusa zabrzmiała stalowa nuta. – W imię czego? Ślepych poszukiwań? Jak sam zauważyłeś, nie wiemy za wiele. Nie jesteśmy w stanie pójść do ich kryjówki, wyważyć drzwi i odebrać Apolla. Rozpłynęli się w powietrzu, Hadesie, nie zostawiając żadnych śladów.

Pozostali bogowie milczeli, nie okazując poparcia żadnej ze stron. Artemida popatrzyła po nich, usiłując przewidzieć podział sił. Ares bez wątpienia poparłby Zeusa. Był bogiem wojny, jego życie składało się ze strategii i planów. Hestia zapewne czuła się rozdarta – ratować bratanka czy zabezpieczyć innych członków rodziny? Hefajstos był jak jego ogień: wolał działać niż dyskutować. Artemida wierzyła, że w tym sporze poparłby Hadesa. Podobnie jak Afrodyta, która zawsze miała słabość do Apolla o pięknej twarzy. Nie stanęłaby zresztą przeciw własnemu mężowi. Nawet w tej chwili trwała wiernie u boku Hefajstosa, krzywiąc się z niepokoju. Atena z pewnością rozważyłaby wszystkie możliwości, zanim podjęłaby jakąkolwiek decyzję. Artemis nie miała tylko pojęcia, co byłoby według siostry mądrzejszym wyborem, gdy na szali stało życie Apolla.  

- Wobec tego, co proponujesz?

- Powinniśmy przeanalizować informacje, które już zdobyliśmy – oświadczył Zeus, spoglądając po reszcie bogów. Jego wzrok na ułamek sekundy zawisł na Artemidzie. Bogini odebrała to jako ostrzeżenie. – Być może wyciągniemy z nich coś, co wcześniej nam umknęło.

Przeanalizować? Artemida z niedowierzaniem przysłuchiwała się ojcu. Czy on naprawdę zamierzał siedzieć i myśleć, zamiast zrobić coś w sprawie Apolla? Ta sytuacja wymagała reakcji. Skoro ich poszukiwania dotychczas nie przyniosły efektów, należało wreszcie przyznać, że Zeus się pomylił. Przyjąć inną taktykę.

- Czas nie działa na naszą korzyść, bracie – odezwał się Hades, zupełnie jakby czytał Artemidzie w myślach.

- Mówisz tak, jakbym nie zdawał sobie z tego sprawy – powiedział Zeus władczym tonem. – Ja jednak podjąłem już decyzję. Nie zaryzykuję życia kolejnych dzieci. Hera i Posejdon nadal przebywają poza pałacem. Nie możemy pozwolić sobie na jeszcze większe rozproszenie.

Hermes poruszył się niespokojnie. Artemida zdała sobie sprawę z tego, że wcześniej nie wzięła pod uwagę jego zdania w całym sporze. Najmłodszy z dwunastki często był pomijany w tego rodzaju sprawach. Traktowano go jako dobrego towarzysza, dowcipnisia, a nawet wysłannika oraz dyplomatę, ale łatwo zapominano o tym, że Hermes również należał do najwyższych bogów. Bogini nie miała jednak wątpliwości, co do jego zdania. Decyzja Zeusa w widoczny sposób nie przypadła mu do gustu.

- Aresie. – Zeus przeniósł spojrzenie z Hadesa na syna. – Ta bitwa potoczyła się inaczej niż mogliśmy przypuszczać.

Artemida zdawała sobie sprawę z tego, że ojciec w ten sposób chciał dowiedzieć się, co o całym zajściu sądził bóg wojny, a jej zupełnie to nie obchodziło. Korzystając z tego, że nadal stała przy drzwiach, obróciła się na pięcie i opuściła salę. Czuła na sobie czyjeś spojrzenie, ale nie sprawdziła, do którego z bogów należało. Jej myśli zaprzątał teraz zupełnie inny problem.

Wspinając się po schodach, Artemida układała w głowie szybki plan. Nie zgadzała się z ojcem, który zamierzał czekać bezczynnie i porzucić Apolla na pastwę losu. W tej sprawie trzeba było działać, Hades miał rację – czas nie działał na ich korzyść. Artemis nie miała bladego pojęcia, w jaki sposób śmiercionośni pozbawiali bogów mocy, ale wątpiła, żeby potrzeba było do tego specjalnych warunków. A to oznaczało, że jej bliźniak w każdej chwili mógł odejść z tego świata raz na zawsze. Bogów niełatwo było uśmiercić (zwłaszcza, gdy światem zmarłych rządził ich krewny), ale istniały pewne sposoby, które nawet Hadesowi odbierały szansę na przywrócenie ich do świetności. Nikt nie raczył wyjaśnić bogini, w jaki dokładnie sposób działali thanásima, więc mogła tylko przypuszczać, co czekało Apolla. Nie zamierzała jednak czekać, aż jej czarne myśli się ziszczą.

Z kołczanem i łukiem zawieszonymi na plecach sięgnęła po złoty klucz do zbrojowni, w której Hefajstos składował przygotowywaną przez siebie broń. Brat wręczył jej go zmęczony nieustannym donoszeniem strzał, które niegdyś Artemida zużywała w zatrważającym tempie. W ten jednej chwili była naprawdę wdzięczna za dostęp do jego skarbnicy. Plan, który stworzyła, wymagał dyskrecji, dlatego nie zamierzała wtajemniczać żadnego z bogów. Wymagał także broni, a miecz otrzymany od Aresa nie spełniał jej oczekiwań. Artemida od zawsze wolała walczyć przy użyciu łuku, podobnie jak Apollo, który władał mieczami chyba gorzej nawet od Hermesa.

Bogini pospiesznie omiotła spojrzeniem sypialnię, zastanawiając się, czy o niczym nie zapomniała. Nie zamierzała zostawiać listu do rodziny: doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jej nieobecność będzie najbardziej wymownym wyjaśnieniem. Wyszła na korytarz, nawet nie zamykając za sobą drzwi.

Kiedy mijała sypialnię brata, odruchowo przystanęła. Dłoń przyłożyła do drewna i przesunęła nią po drzwiach, jakby czułym gestem chciała dosięgnąć Apolla. Musiała go znaleźć. Wiedziała, że jej się to uda. Na ułamek sekundy zamknęła oczy, usiłując go wyczuć, a potem zacisnęła dłoń w pięść i ruszyła korytarzem w stronę zbrojowni. Więź z bliźniakiem nie działała. Gdziekolwiek zabrali go thanásima, ich połączenie tam nie docierało.

Artemidzie udało się dotrzeć do zbrojowni, nie będąc zauważoną. Wsunęła klucz w wąski otwór i wrota stanęły przed nią otworem. Setki mieczy, łuków, włóczni, tarcz i innych broni trwało w nienaruszonym stanie, cierpliwie czekając na swój czas. W zbrojowni bogów przedmioty nie pokrywały się kurzem, wilgoć nie powodowała korozji, a czas nie umniejszał ich świetności. Każda broń wyglądała, jakby ledwie minutę wcześniej kowal wykonał ostatnią poprawkę. Artemis skierowała się ku zbiorze strzał. Jej kolekcja wykonana z drzewa oliwnego i harpich piór zdobiona była misternie wyżłobioną łanią. Tuż obok leżały strzały z motywem lauru. Bogini westchnęła i napełniła kołczan do granic jego możliwości. Następnie odwróciła się na pięcie i skierowała się do wyjścia, starając się skupić na celu.

Z mijanej półki zgarnęła dwa sztylety, które przymocowała do pasa, a potem opuściła zbrojownię i wspięła się po schodach z determinacją. Hol pałacu był skąpany w ostrym słońcu przypominającym złociste loki na głowie Apollina. Promienie ogrzały gładką skórę bogini, kiedy pokonała ostatnie stopnie i stanęła na wprost bramy. Wrota do pałacu wyglądały teraz jak dziura, która zionęła w sercu bogini.

Artemida zbliżyła się do nimf, które nadal strzegły wejścia. Pięć kobiet skłoniło się z szacunkiem, choć Katne jednocześnie zmarszczyła brwi. Oczywiście, dostrzegły uzbrojenie bogini oraz zaciętość malującą się na jej twarzy. Tylko głupiec nie połączyłby tych faktów.

- Nie zmuszę was do kłamstwa – odezwała się Artemida, zanim którakolwiek z nimf zdążyła zabrać głos. – Jeśli Zeus zapyta, powiedzcie mu prawdę.

- To znaczy, że nie zabierzesz nas ze sobą? – Efne była szczerze zdumiona.

Pozostałe nimfy spojrzały na Artemidę z podobnym zaskoczeniem.

- W takiej grupie natychmiast zwrócimy na siebie uwagę – wyjaśniła bogini. – Poza tym, jeśli będę was potrzebowała, wierzę, że odpowiecie na wezwanie.

Nie zamierzała prosić swoich przyjaciółek o pomoc, ale wiedziała, że mówiąc to, uspokoi je choć trochę. Vian zacisnęła usta, a Neeria splotła ramiona na piersi. Nie były przekonane, ale nie mogły się kłócić z boginią. Choć Artemida traktowała je jak przyjaciółki, każda z nimf pamiętała o swoim statusie. Właśnie dlatego odsunęły się od bramy, robiąc jej przejście.

Artemida skinęła im głową. Nimfy były wierne i lojalne, a ona doceniała je bardziej niż byłaby w stanie to okazać. Nie lubiła jednak wylewnych pożegnań. Zamierzała wrócić do pałacu z Apollinem przy boku.

Dlatego, nie marnując więcej czasu, minęła nimfy i bramę, a potem zeszła z Olimpu bez patrzenia wstecz.

wtorek, 20 lipca 2021

Bogini księżyca i śmierci cz. 5

Hermes natychmiast rzucił się w kierunku pałacu, krzycząc cos o powiadomieniu reszty rodziny. Artemida wątpiła, żeby ktoś był w stanie przeoczyć hałas i wstrząsy wywoływane uderzeniami, ale nie próbowała zatrzymać brata. Hermes był posłańcem, osobą łagodzącą spory i świetnym szpiegiem. Choć nie można było mu odmówić umiejętności walki – każdy z bogów ją posiadał – zdecydowanie nie był do niej stworzony. Sama zresztą także powinna dostać się do pałacu. Ktokolwiek dobijał się do bramy pałacu, nie wydawał się jej pokojowo nastawiony, dlatego lepiej czułaby się ze swoim łukiem. Jedno spojrzenie na rodzeństwo wystarczyło, żeby wiedziała, że wszyscy myśleli o tym samym. Żadne z nich nie miało broni, podobnie jak Hestia. Byli bogami i mieli wpływ na wiele spraw, ale ciężar broni wycelowanej we wroga dawał sporą pewność.

Artemida i Apollo zaczęli biec jednocześnie. Byli niczym jedna osoba w dwóch ciałach i wspólna walka zawsze wychodziła im najlepiej. Rodzeństwo i Hestia dołączyli do nich z minimalnym opóźnieniem. W drzwiach pałacu minęli Aresa i Hefajstosa, którzy jako pierwsi postanowili sprawdzić, kto zakłócał ich spokój. Żadna z osób zmierzających do wnętrza nawet się nie zatrzymała. Nie mieli im nic istotnego do przekazania.

W czasie biegu Artemida zastanawiała się, czy to miała być właśnie godzina zero. Czy pod bramą pałacu stanęły zastępy śmiercionośnych, którzy zamierzali zgładzić całą jej rodzinę? Twarz bogini rozciągnęła się w uśmiechu. Niech spróbują. Jej ciało, boskie ciało, wyraźnie odczuwało działanie emocji. Kroki się wydłużyły, a mięśnie napięły w oczekiwaniu na walkę. Była gotowa.

Na szczycie schodów rodzeństwo musiało się rozdzielić. Atena skręciła w lewy korytarz, a Apollo z Artemidą podążyli w przeciwnym kierunku. Bogini jakoś umknął moment, w którym odłączyła się od nich Hestia. Była zbyt skupiona na tym, aby dotrzeć do swojej sypialni. Na specjalnie przez Hefajstosa zaprojektowanym stojaku między łóżkiem a łaźnią pozostawiła w niej łuk z kołczanem po brzegi wypełnionym strzałami. Artemida zamierzała zdjąć nimi wszystkich wrogów jej rodziny.

Apollo wpadł do swojej sypialni, a jego siostra pokonała ostatnie kilka kroków i pchnęła drzwi własnej komnaty. Artemis okrążyła wielkie łoże zajmujące sporą część pomieszczenia i sięgnęła po łuk. Zrobiony na specjalne zamówienie zdawał się dopasowywać do dłoni bogini, kiedy ta przełożyła go z jednej ręki do drugiej, jednocześnie sięgając po kołczan. Krótkie spojrzenie wystarczyło, żeby policzyła wszystkie strzały – czterdzieści siedem. Wystarczająco, by pokonać nawet potężnego wroga. Artemis samej sobie skinęła głową i założyła kołczan na plecy. Niemal nie odczuwała jego ciężaru przepełniona chęcią zmierzenia się z tym, co postanowiło wedrzeć się siłą do jej domu.

Potężny huk, dużo głośniejszy niż poprzednie, sprawił, że Artemida instynktownie sięgnęła po strzałę i wybiegła na balkon. Miała z niego widok na ogród, ale gdy wychyliła się odpowiednio, mogła dostrzec fragment bramy. A raczej tego, co z niej pozostało. Metal uformowany sprawnymi dłońmi Hefajstosa wisiał w strzępach na powykrzywianych zawiasach. Fragmenty bramy leżały też wokół, zupełnie jakby były z drewna, a nie boskiego tworzywa, które dostępne było tylko wewnątrz potężnego wulkanu, gdzie pracował bóg ognia, kowali i rzemiosła. Artemida jeszcze nigdy nie widziała, żeby komuś udało się go zniszczyć.

W tym samym momencie oczom bogini ukazała się wreszcie twarz wroga. Postać zdawała się roztaczać wokół siebie dym bądź mgłę, która częściowo skrywała jej ciało. Mimo to Artemis zdołała dostrzec czarną, lśniącą zbroję opinającą korpus istoty i naramienniki zdobione żelaznymi piórami. Dzięki nim postać wyglądała imponująco i bogini przez chwilę tylko przyglądała jej się z ciekawością. Pierwszy raz miała okazję zobaczyć jednego ze śmiercionośnych – zwykle byli dla niej tylko kłębem dymu i niczym więcej. Bogini spojrzała na twarz wroga i doznała prawdziwego szoku. Śmiercionośny był… kobietą. Dość ostre rysy twarzy upodobniały ją do harpii bądź syreny. Rzecz jasna, syreny w prawdziwej jej formie, a nie tej śmiesznej wersji wymyślonej przez śmiertelników. Kobieta miała włosy zaplecione w czarne niczym otchłań Tartaru warkocze, które mocno kontrastowały z jej siną skórą. Artemida zupełnie nie tak wyobrażała sobie zagrażające im od dziesięcioleci istoty.

Pewnym, wyćwiczonym ruchem uniosła łuk z nałożoną na cięciwę strzałą. Wycelowała prosto w skroń kobiety, jednak na moment przed tym, jak grot dosięgnął celu, postać poruszyła się. Strzała z głuchym dźwiękiem odbiła się od piór w naramiennikach i odskoczyła w przeciwnym kierunku. Artemis syknęła ze złości. Jak to możliwe?! Z jakiego materiału stworzono zbroję, której jej strzały nie były w stanie uszkodzić?

Kobieta stojąca przy bramie spojrzała wprost na Artemidę i uśmiechnęła się złowieszczo. Bogini dumnie uniosła brodę, sięgając po kolejną strzałę. Nie zamierzała drugi raz się pomylić. Wroga – ani jego oręża – nie należało lekceważyć, dlatego Artemida planowała kolejną strzałę wbić kobiecie prosto między oczy. Ta jednak odwróciła głowę i zgarbiła się nieco, patrząc na coś poza zasięgiem wzroku bogini. Jej dłonie zapłonęły ogniem w kobaltowym kolorze. To nie było dobre położenie do oddania strzału. Zbyt wielkie ryzyko, że kolejna strzała zostałaby zmarnowana. Artemis obróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia z sypialni.

Korytarzami pałacu niosły się odgłosy typowe dla walk bogów. Huki, krzyki i szczęki mieczy dużo głośniejsze niż w przypadku bojów śmiertelników z każdym krokiem napawały Artemidę coraz większą złością. Nie chciała tego przyznać, ale obawiała się śmiercionośnych. Thanásima stanowili zagrożenie dla niej i reszty bogów, a Artemida nie była głupia – znajdowali się w beznadziejnej sytuacji. Nie można im było jednak odmówić choć jednej rzeczy: woli walki.

Właśnie dlatego bogini posłała strzałę w kierunku pierwszej spowitej dymem postaci, jaka znalazła się w zasięgu jej wzroku. Grot wbił się prosto w dłoń istoty, sprawiając, że śmiercionośny odskoczył od nimf i ze złością spojrzał na Artemidę. Jej dzielne towarzyszki były uzbrojone po zęby i natychmiast rzuciły się w kierunku walczących. Trafiony thanásima został ponownie zraniony przez Katne, a Neeria i Vian dopadły do kobiety, którą wcześniej Artemis oglądała z balkonu. Bogini nie była tu potrzebna, więc podążyła schodami w dół, usiłując dotrzeć do bramy.

Hefajstos zmagał się z przeciwnikiem tuż przy drzwiach do pałacu, a Ares odpychał śmiercionośnego, który próbował od tyłu zajść Afrodytę. Artemida nie była w stanie dostrzec innych członków rodziny, ale błyski za plecami walczących nie pozostawiały żadnych wątpliwości, co do położenia jej ojca. Bogini naciągnęła kolejną strzałę na łuk i tym razem przebiła gardło thanásima usiłującego wedrzeć się do pałacu. Postać padła w odmęty dymu, a Ares dobił ją szybko jednym sprawnym ruchem miecza. Następna strzała trafiła przeciwnika Hefajstosa prosto w krtań. Artemida uniosła głowę, szukając jej źródła. Apollo klęczał ponad głowami walczących na galerii znajdującej się dokładnie naprzeciw drzwi wejściowych. Doskonale, Artemida krótko skinęła mu głową. Tam przynajmniej był bezpieczny.

Bogini wybiegła na zewnątrz, mijając dwójkę thanásima, którymi już zajęli się Ares z Hefajstosem. Afrodyta przebiła sztyletem oko śmiercionośnego i odepchnęła go na podłogę, wyglądając przez chwilę naprawdę przerażająco. Zaraz jednak jej twarz się wygładziła i kobieta zgrabnie przeskoczyła nad trupem, podążając za siostrą.

W ogrodzie rozszalał się prawdziwy chaos. Zeus ciskał gromami na wszystkie strony i tylko on sam wiedział, jakim cudem udawało mu się nie trafiać rodziny. Atena i Hestia walczyły ramię w ramię, a ich sylwetki rozświetlone piorunami tworzyły przepiękny taniec. Bogini sprawiedliwości raz po raz wymierzała thanásima ciosy w głowy i gardła, osłaniana przez starszą z kobiet. Artemida nie zdziwiła się szczególnie, widząc zmartwienie na twarzy Hestii. Bogini nigdy nie brała udziału w sporach i nawet funkcja obronna, którą obecnie pełniła, musiała stanowić dla niej nieprzyjemną konieczność. Już osłanianie Ateny było z jej strony ogromnym poświęceniem.

Artemida napięła cięciwę łuku i bez trudu trafiła najbliższego thanásima prosto w kark. Postać padła na twarz, nie wiedząc nawet, od czego zginęła. Bogini trafiała kolejnych wrogów, starając się nie marnować żadnej strzały. Wyrwała też kilka grotów z ciał poległych, a następnie ponownie posłała je w kierunku napływających istot. Kilkakrotnie niemal sama padła pod wpływem czarów, jakimi władali thanásima, ale dotychczas los jej sprzyjał. Ich czarne macki zdawały się chwytać i szarpać ofiarą, jakby stanowiły przedłużenie rąk okrytych lśniącą zbroją. Języki niebieskiego ognia paliły natomiast do żywego i Artemida była świadkiem, jak nawet Hefajstos skrzywił się, gdy dosięgły jego ramienia.

Bogowie skutecznie jednak odpychali ataki. Wspomagani przez nimfy, orły oraz rozmaitych mieszkańców Olimpu, odbierali życie większości thanásima jeszcze przed tym, jak ci docierali do drzwi pałacu. Bladozielona tunika Artemidy z dwoma rozcięciami po bokach wirowała wściekle, kiedy bogini posyłała strzały ku nacierającym wrogom. Włócznia Ateny sięgała daleko i skutecznie odpychała śmiercionośnych od przejścia, a gromy Zeusa sięgały tych, którzy usiłowali przemknąć niepostrzeżenie. Ares, Hefajstos i Apollin bronili pałacu od wewnątrz, a Afrodyta oraz Hestia strzegły pleców walczących. Hermes usiłował wykorzystać swój talent do łagodzenia sporów, jednak gdy nic to nie dało, zręcznie chwycił kaduceusz i dołączył do walczących.

Artemida całkowicie zatraciła się w szale walki. Kiedy zużyła już wszystkie strzały, Ares podał jej jedną z wielu broni noszonych przy pasie. Bogini pewnie chwyciła rękojeść miecza podobnego do klingi Ateny i zbliżyła się do pierwszego thanásima. Wyglądał na mężczyznę, a długie włosy nosił zaplecione w dziesiątki cienkich warkoczy. Śmiercionośny wykrzywił twarz i uniósł miecz. Ich klingi zderzyły się z głośnym szczękiem. Artemida szybko pracowała nogami, robiąc kolejne wypady, uniki i bloki. Kilkakrotnie trafiła w niezwykle twardą zbroję przeciwnika, a wtedy on ciął swoim mieczem lub atakował magią. Ich umiejętności w zadziwiający sposób były wyrównane, przez co żadne nie było w stanie zyskać przewagi. Thanásima nieustannie się cofał, ciągnąc boginię w głąb ogrodu. Artemida podążała za nim z coraz większą złością.

- NIEEE!

Ogłuszający ryk Zeusa potoczył się nad Olimpem, sprawiając, że na ułamek sekundy wszyscy walczący zamarli. Ich głowy jednocześnie zwróciły się w kierunku bramy. Artemida zdołała dostrzec tylko kilku śmiercionośnych spowitych czarnym dymem opuszczających pałac, kiedy thanásima wykorzystał jej nieuwagę i ciął mieczem tuż pod kolanem. Bogini upadła na ziemię, a jej przeciwnik pomknął za swoimi towarzyszami. Zeus i znajdujący się najbliżej bramy bogowie ruszyli w stronę bramy, ale równie szybko zamarli z twarzami wykrzywionymi rozpaczą oraz gniewem. Artemida nic z tego nie rozumiała. Dlaczego thanásima uciekli? Bogini podniosła się powoli, czując piekący ból w nodze. Rany na jej nieśmiertelnym ciele goiły się szybko, jednak nie na tyle, aby zdołała podejść do rodziny bez kuśtykania.

Na terenie całego pałacu panowała kompletna cisza. Artemida czuła napięcie, które gęstniało z każdym kolejnym krokiem w kierunku rodziny. Atena i Hestia również wyglądały na zdezorientowane, a Ares z Afrodytą podeszli do Zeusa, marszcząc brwi. Ze swojej pozycji Artemis nie była w stanie dostrzec twarzy ojca, ale widziała doskonale minę Hermesa, który stał naprzeciw niego. I nie podobało jej się to, co zobaczyła.

- Ojcze?

Zeus nie zareagował na jej niewypowiedziane pytanie. Artemis zatrzymała się w pół kroku. O co chodziło? Odparli wroga, thanásima uciekli z pałacu niezdolni do jego zdobycia. Bogowie zachowali swoją dumę, odnosząc jedynie niewielkie rany, które już zasklepiały się na ich przepełnionych mocą ciałach. Dlaczego więc czuła taki niepokój?

I nagle zrozumiała. Jej spojrzenie skrzyżowało się z Hermesem, który ciężko opierał się na swoim kaduceuszu. W oczach brata dostrzegła ból i wtedy poczuła go również głęboko w sercu. Nie rozejrzała się, żeby potwierdzić swoje przypuszczenia. Nie musiała. Wystarczyły dwa słowa, które chwilę później padły z ust Hefajstosa ledwie widocznego zza zniszczonej bramy.

- Zabrali Apollina.

środa, 14 lipca 2021

Bogini księżyca i śmierci cz.4

Mijały dni, a poszukiwania nie przynosiły żadnych efektów. Artemida była tego pewna, bo ojciec chodził z zaciętą miną i był tak zamyślony, że nie dostrzegał innych mieszkańców pałacu. Osobiście widziała, jak minął Hermesa i nawet nie odpowiedział na jego powitanie. Wiele można było powiedzieć o Zeusie, ale nigdy nie był jeszcze tak wytrącony z równowagi. Jego mądrość i stoicki spokój tworzyły aurę władzy oraz ogólnego poszanowania, a rzadko prowokowane wybuchy złości trwożyły wrogów i niepokoiły przyjaciół. To… rozproszenie – Artemida nie odważyłaby się w stosunku do ojca użyć słów „strach” czy „bezsilność” – były jednak czymś zupełnie nowym. I nikt nie potrafił sobie z tym poradzić.

Nie nadeszły też żadne wieści od Hery i Posejdona. O ile brat Zeusa miał wiele spraw do załatwienia podczas szukania informacji na temat Atlantydy, o tyle jego żona powinna już dawno wrócić do pałacu. Wycieczka do wyroczni zajmowała ledwie trzy dni i to z odpoczynkami dla śmiertelnego ciała, które zapewne przybrała bogini. Niedługo jednak miał minąć tydzień, odkąd bogowie rozdzielili się i Artemida wiedziała, że to również denerwowało Zeusa. Podsłuchała raz, jak Ares zasugerował, aby posłać na zwiad Hermesa, który najlepiej przecież nadawał się do podobnych zadań. Wystarczyło jedno spojrzenie Zeusa, aby sam bóg wojny nie odezwał się już do końca rozmowy.

- Kiedy ojciec przyzna w końcu, że potrzebuje nas wszystkich do rozwiązania tej sprawy? – zapytała retorycznie Artemida, opierając stopy o wyciągnięte na ziemi nogi bliźniaka.

Aby poprawić jej humor, Apollo w ostatnim czasie często proponował odpoczynek na wzgórzu, z którego kaskady czystej jak łza wody spływały aż do podnóża i ginęły w ziemi magicznym sposobem. Czasem zabierali ze sobą także Hermesa i Atenę, choć ta ostatnia sprawiała zwykle wrażenie, jakby towarzystwo rodzeństwa ją męczyło. A może chodziło po prostu o Artemis i upór, z jakim nalegała na pomoc w poszukiwaniach. Tego dnia, ku zaskoczeniu wszystkich, dołączyła do nich również Hestia. Siostra Zeusa przechyliła z zainteresowaniem głowę i uśmiechnęła się ciepło do Artemidy, jakby rozmawiała z krnąbrnym dzieckiem.

- Nie ma sensu na razie mieszać was w te sprawy – powiedziała. – Jeśli faktycznie okażecie się niezbędni, Zeus na pewno podejmie odpowiednią decyzję.

Atena pokiwała głową. Z jakiegoś powodu zawsze zgadzała się ze zdaniem Hestii. Artemida uważała, że takie faworyzowanie nie odpowiadało bogini sprawiedliwości, ale ona zwykle kwitowała wszystko stwierdzeniem, że podoba jej się rozsądek Hestii. Młodsza z sióstr miała na ten temat zupełnie inne zdanie.

- Jak już będzie za późno na podejmowanie jakichkolwiek decyzji? – Nie chciała, żeby pytanie zabrzmiało jak atak, ale kompletnie jej się nie udało.

- Sytuacja jest pod kontrolą – powiedziała tylko Hestia.

Artemida przewróciła oczami. Jasne, Hestia zawsze chciała dla wszystkich dobrze. W końcu była boginią ogniska domowego i troszczyła się o nich lepiej niż matka. Artemis swojej nie widziała już od wielu lat. Być może zginęła albo nadal mieszkała na wyspie Delos, bogini nie miała pojęcia. Kiedy tylko podrosła, ojciec zabrał ją i Apollina do pałacu, żeby zasiedli w gronie najwyższych bogów. To chyba wtedy bliźniacy widzieli Latonę po raz ostatni. Gdyby Artemida czuła cokolwiek do matki, zastanowiłaby się pewnie, czy w tej sytuacji by ją poparła, czy odsunęła na bok zupełnie jak Zeus. Prawda jednak była taka, że bogini ledwie pamiętała twarz Latony. Zbyt wiele lat minęło, za dużo się wydarzyło, żeby Artemida roztrząsała podobne problemy.

- A co z Herą? – wtrącił się Apollo.

Artemis obrzuciła go niechętnym spojrzeniem. Pytał o to tylko dlatego, że chciał przerwać jej dyskusję z Hestią, była tego pewna.

- Nadal nie mamy wieści. – Hestia posmutniała. W końcu Hera była nie tylko żoną jej brata, ale także siostrą. Artemida nigdy nie pojmowała, jak można poślubić członka najbliższej rodziny. Nie z powodu jakiś wzorców etycznych, w które ślepo wierzyli śmiertelnicy. Nic podobnego nie obowiązywało bogów. Zwyczajnie jednak Artemida nie wyobrażała sobie poczuć coś takiego do brata. Apollo był miłością jej życia, choć w zupełnie innym stylu. Byli nierozłączni, ale nie było w tym zupełnie nic romantycznego. – Niech wiatr jej sprzyja, a gwiazdy i księżyc wskazują odpowiednią drogę.

- A skoro o tym mowa – odezwała się Atena. Jej poważne spojrzenie skierowało się na młodszą siostrę. – Czy nie mogłabyś porozmawiać z księżycem?

- Myślisz, że nie próbowałam? – Czy wszyscy naprawdę mieli ją za skończoną idiotkę? – Ale Hera dla niego zniknęła. Księżyc nie jest w stanie zajrzeć wszędzie. I nie widzi za dnia.

- Słońce jej nie widziało – powiedział natychmiast Apollo. – Dotarła do wyroczni, ale później przepadła.

Zapadła nieprzyjemna cisza.

Artemida i Hera nigdy nie pałały do siebie szczególną sympatią. Bogini niebios była mściwa i często działała pod wpływem emocji, jak wtedy, gdy oślepiła Terezjasza za poparcie Zeusa w jednej z ich sprzeczek. Poza tym, Artemida nadal nie wybaczyła Herze tego, że ta usiłowała przeszkodzić Latonie w urodzeniu bliźniaków. Była też zła za to, że żona Zeusa podstępem namówiła ją do zabicia jeden z nimf. Co roku bogini oddawała jej cześć skromną ceremonią, w której tylko ona jedna brała udział. Traktowała to osobiście i żałowała błędu młodości.

W gruncie rzeczy, Artemida i Hera były do siebie dość podobne, choć starsza częściej wybierała rozwiązania siłowe. Ich wybuchowe charaktery nie stanowiły jednak najlepszego połączenia. Ale Hera była żoną Zeusa, a on ojcem Artemidy. Bogini nie mogła tak po prostu zignorować jej zaginięcia. Dlatego pytała księżyc wielokrotnie, każdej nocy, czy dostrzegł cokolwiek mogącego świadczyć o obecności Hery. To były trudne rozmowy. Długo trzeba było czekać na odpowiedzi księżyca, a nawet, gdy już padały, ich interpretacja zajmowała niemal drugie tyle samo czasu. Przez stulecia Artemida nauczyła się tej sztuki, ale nijak nie przyspieszało to jej pracy. Godzinami klęczała na podłodze swojej sypialni tuż przed otwartymi szeroko drzwiami balkonowymi i czekała. Ale księżyc nie miał jej nic przydatnego do powiedzenia.

O Posejdona martwili się mniej. Jednej nocy księżyc napomknął, że dostrzegł go w okolicach Cieśniny Beringa, a innego dnia słońce zauważyło jego obecność przy Morzu Czarnym. To były jedynie wzmianki, ale pozwalały wierzyć, że z bogiem mórz i oceanów nie działo się nic złego.

- Dobrze było z wami odpocząć, ale obowiązki mnie wzywają – powiedziała z uśmiechem Hestia, podnosząc się z trawy. – I nie martwcie się, wkrótce znajdziemy rozwiązanie.

Kiedy później Artemida próbowała sobie przypomnieć, co było pierwsze – huk czy wstrząs – nie potrafiła znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Nagle bowiem całym pałacem zatrzęsło w posadach, a ogłuszający dźwięk potoczył się niebem. Hestia zachwiała się i przyklękła na jedno kolano, usiłując zachować równowagę. Czwórka bogów natomiast spojrzała w kierunku, z którego zdawał się dochodzić hałas. Główna brama. Artemis zmrużyła oczy, stając prosto. Ciężko taki huk uznać za pukanie do drzwi. Byłoby to, zresztą, zbędne. Zazwyczaj informacje o przybyszu dostarczał Zeusowi jego wierny orzeł, Kuret.

Kolejny wstrząs niemal zrzucił Artemidę z nóg, ale Apollo zdążył chwycić ją za ramię i utrzymać w stabilnej pozycji. Hermes i Atena również wstali, patrząc w tym samym kierunku, co ich siostra. I sądząc po ich minach, oni także doszli do podobnych wniosków.

Ktoś próbował wedrzeć się do pałacu bogów.