czwartek, 17 grudnia 2020

Bogini księżyca i śmierci cz. 2

W pałacu Atena nie odezwała się już ani słowem. Z typową dla siebie chłodną gracją oddaliła się w kierunku biblioteki, pozostawiając resztę rodzeństwa w przestronnym holu. Przez chwilę cała trójka obserwowała kobietę, a później również Hermes odszedł w głąb pałacu, nie czując najmniejszej potrzeby tłumaczenia się. Artemida zdawała się nawet nie zauważyć zniknięcia młodszego z braci, zbyt pochłonięta własnymi myślami. W uszach wciąż dźwięczały jej słowa siostry. „Czy nie istnieją już bardziej wyszukane sposoby zwracania na siebie uwagi?”. We wnętrzu bogini zawrzało. Nie jestem próżna. Gdybym chciała atencji, wybrałabym do tego dużo bardziej efektowny i skuteczny sposób.

Dla Artemidy ucieczki z pałacu były jedynie oddechem. Haustem powietrza ratującym przed całkowitym uduszeniem się w murach pałacu. Jako bogini zwierząt, lasów, gór i roślinności nie wyobrażała sobie żyć z dala od wszystkiego, co kochała. Tak jak Atena potrzebowała swoich książek i miecza, a Apollo dzieł sztuki, muzyki czy poezji. Tyle, że oni nie potrafili tego zrozumieć. Wszystko, z czego czerpali siłę znajdowało się na miejscu, w pałacu. Natomiast Artemida każdego dnia czuła, jakby jej dusza usychała kawałek po kawałku, żyjąc bez natury i jej uroków.

Poza tym, przemknęło jej przez myśl, jak Atena mogła zarzucić mi bezmyślność? Nikogo nie narażałam! Oddelegowałam nimfy i zabroniłam im podążać za mną na Ziemię. Apollo to zupełnie inna sprawa. W żaden sposób nie można było powstrzymać go przed strzeżeniem siostry bliźniaczki. Każdy, kto ich znał, wiedział, że młody bóg dla dziewczyny zszedłby nawet do Hadesu, eliminując po drodze wszystkich, którzy spróbowaliby stanąć mu na drodze. W dodatku, dzięki łączącej rodzeństwo więzi, Apollo i Artemida potrafili doskonale określać swoje położenie. Dziewczyna nie była więc w stanie ukryć się przed bratem, choć starała się wymykać zawsze, gdy inni zajmowali się własnymi sprawami.

– Artemis?

Niewiele osób używało tego zdrobnienia. Apollo posługiwał się nim od dziecka i szybko nauczył tego zwyczaju także Hermesa. Starsze rodzeństwo i reszta rodziny z kolei zawsze zwracali się do bogini pełnym imieniem. Ares powiedział jej kiedyś, że zmiękczeń używali tylko słabeusze. W imieniu kryje się prawda, wyjaśnił. Jesteś boginią i ludzie powinni czuć przed tobą respekt. Nikt nie będzie się bał, jeśli zamiast prawdziwego imienia usłyszy ledwie zdrobnienie. Artemida nie potrafiła się z nim zgodzić. Zdrobnienia nie oznaczały słabości. Niosły ze sobą ciepło i serdeczność. I właśnie tego oczekiwała od swojej rodziny. Ludzie bali się zawsze. Nieważne, jakie imię nosiła.

Młoda kobieta podniosła wzrok na brata, wracając powoli do rzeczywistości. Na Ziemi oboje mieli niespełna dwa metry wzrostu i łudząco przypominali ludzi. Pięknych i nieco nierealnych, ale jednak ludzi. W pałacu ciężko było ich określić ziemską miarą. Artemida niejednokrotnie spotkała się z terminem „potężni”. Tyle, że nie miała pewności, czy miało to określać ich wzrost, wygląd, czy raczej boskie moce i nieśmiertelność. Na Olimpie czasem pojawiali się ludzie, jednak było to tak dawno, że wspomnienia zacierały się już w pamięci. Od wieków bogowie siedzieli zamknięci w swoim pałacu, próbując otrząsnąć się z zaskoczenia, jakim było pojawienie się nowego, przerażającego wroga. Nie utrzymywali żadnych kontaktów z Ziemią. Wielu bogów uważało, że to stamtąd pochodziło zagrożenie – od niewdzięcznych ludzi, którzy chcieli przejąć władzę nad wszechświatem. Zeus stanowczo temu zaprzeczał, ale w końcu zmuszony był ulec namowom Hery i zatrzasnął pałac na cztery spusty. Artemida już dawno przestała liczyć czas, który od tamtej chwili upłynął.

Jej wzrok padł na kołczan ze strzałami zawieszony na ramieniu brata. Sama miała niemal identyczny komplet wykonany z drzewa oliwnego w swojej komnacie. Różniło je wyłącznie żłobienie tuż pod lotkami z harpich piór. Strzały Apolla zdobił subtelny laur, natomiast Artemidy – zgrabna łania. Symbole wymyślili jeszcze w młodości, kiedy ścierali się często w zawodach w strzelaniu do celu. Gra jednak szybko straciła sens. Artemida i Apollo bowiem nigdy nie pudłowali.

– Pójdę sprawdzić, jak miewają się nimfy. – Głos bogini był jakby nieobecny.

– Widziałem je w komnacie muzycznej, zanim wyszliśmy. Pięknie grały.

Artemida machinalnie pokiwała głową i ruszyła we wskazanym kierunku. Tyle spraw ostatnio zaprzątało jej myśli. Atena myliła się, myśląc, że sprawa śmiercionośnych jej nie obchodziła. Młoda bogini wiele by dała za możliwość uczestniczenia w zdobywaniu informacji. Marzyła, żeby przebić gardła wrogów strzałą i nasączyć ich krwią całą Ziemię. Chciała znów poczuć tę wszechobecną moc, którą miała przed wiekami. Bogowie nie powinni żyć w strachu. Nie bali się tytanów, nie ulegli gigantom i Artemida nie mogła pojąć, jaka moc kryła się za śmiercionośnymi, skoro jej ojciec postanowił schować się we własnym domu.

Całą drogę zarówno Artemida, jak i Apollo milczeli, oddając się własnym rozmyślaniom. Kiedy stanęli w drzwiach komnaty, powitał ich melodyjny śpiew pięciu nimf rozłożonych na sofach ustawionych pośród instrumentów. Blondwłosa Efne rytmicznie uderzała smukłymi palcami o udo okryte półprzezroczystym materiałem w kolorze jasnej zieleni, a tuż obok Neeria plotła drobne warkocze na głowie Vian. Ich dźwięczne głosy tworzyły muzykę piękniejszą niż jakikolwiek instrument.

Artemida i Apollo zaczekali w ciszy, aż nimfy skończyły swoją radosną melodię i dopiero wtedy bogini łowów przekroczyła próg komnaty. Pięć głów natychmiast zwróciło się w jej stronę.

– Artemido – powiedziała Katne, opuszczając głowę. Artemida ledwie powstrzymała się przed skarceniem jej. Nie lubiła, gdy nimfy traktowały ją z nadmiernym patetyzmem. Były jej kompankami, a nie służącymi. – Martwiłyśmy się, kiedy twoje rodzeństwo postanowiło opuścić pałac.

– Niepotrzebna panika, Katne. Piękna melodia.

Tym razem wszystkie nimfy skłoniły głowy, dziękując za komplement. Ich skromne usposobienie potrafiło być naprawdę czarujące. Wiele osób nie doceniało nimf, uważając je za niewinne dziewczynki zajmujące się jedynie haftowaniem i śpiewem. Artemida jednak niejednokrotnie widziała, jak zawzięte potrafiły być, kiedy walczyły o to, co kochały.

- Może dołączylibyśmy do dziewcząt? – zaproponował nagle Apollo, obdarowując wszystkie zebrane promiennym uśmiechem. Zwrócił się ku siostrze. – Dawno nie słyszałem, jak grasz.

Artemida uniosła wysoko brew. Gry na instrumentach nauczyła się dla Apollo, kiedy po raz kolejny narażał swoje życie w ważnej dla niej sprawie. Zazwyczaj tylko tańczyła do jego melodii, ale gdy miał zły nastrój, brała do ręki harfę, syringę, kitarę albo tympanon, starając się rozweselić brata. Te czasy już dawno jednak odeszły w niepamięć. Wieki szczęścia, radości i potęgi zastąpił strach oraz ból straty. Artemida od tamtych lat nie grała na żadnym instrumencie. Nie miała pewności, czy jeszcze w ogóle potrafiła ich używać.

Nie mogła jednak odmówić bratu i jego niewinnym oczom w kolorze bezkresnego oceanu. Skinęła więc głową i sięgnęła po fletnię Pana, próbując przypomnieć sobie wydobywane z niej niegdyś dźwięki. Apollo tymczasem chwycił za kitarę i umościł się na sofie obok Efne. Pozostałe nimfy podążyły za nim rozmarzonym wzrokiem. Nawet je potrafił oczarować. Młody mężczyzna zaintonował pierwsze dźwięki i nimfy natychmiast podchwyciły melodię. Zaczęły nucić cicho piosenkę, którą w dzieciństwie Apollo często grywał dla siostry. Artemida uśmiechnęła się mimowolnie i dołączyła do gry. Udało jej się idealnie odtworzyć muzykę z młodości i kiedy zabrzmiał ostatni dźwięk, a nimfy ucichły, dostrzegła niekłamaną dumę na twarzy brata. Sama też nie mogła powstrzymać zadowolenia.

– Zupełnie zapomniałam o tej melodii – wyznała.

– A jednak nadal przynosi taki sam efekt.

Bogini zmarszczyła lekko brwi. Apollo, bóg poezji i sztuki, nierzadko używał niezrozumiałych dla innych metafor i frazesów, jednak tym razem Artemidzie wydawało się, że za jego słowami nie kryło się żadne ukryte znaczenie. A mimo to sens jego słów gdzieś jej umykał. Tymczasem Apollo wstał niespiesznie z sofy i odłożył kitarę na stół.

- Rozjaśnia twoje nawet najbardziej pochmurne oblicze – wyjaśnił, po czym mrugnął porozumiewawczo do siostry i wyszedł z komnaty.

Artemida przez krótką chwilę trawiła to, co właśnie usłyszała. Rzeczywiście, muzyka wywołała w niej nostalgiczną radość, o którą sama siebie nie podejrzewała. Co więcej, w trakcie grania uleciała z niej złość na Atenę i poczucie upokorzenia, które zawsze wzbudzały w młodej bogini przemowy siostry. Zupełnie, jakby wesoła melodia podziałała oczyszczająco i pozwoliła jej pozbyć się wszelkich negatywnych emocji. W tamtym momencie liczyła się tylko komnata i muzyka, a troski odpłynęły daleko jeszcze za rzekę Styks.

Dotychczas Artemida myślała, że to ona nauczyła się grać dla Apolla.

Ale może to on spowodował, że pokochała muzykę dla samej siebie.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------

Za radą pewnej miłej duszyczki ze stronki fantastyka.pl postanowiłam przerzucić się na narrację trzecioosobową. Podobno tak łatwiej się zdystansować :) I co? Lepiej wyszedł mi ten dystans?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz